– Ludzie myślą, że ja to już takie kupiłem albo że to wszystko się samo zrobiło. A ile nocy poświęciłem temu, żeby ten mój wymarzony dom tak wyglądał, to tylko ja wiem. Albo ogród: każdy kamień, każdą roślinkę sam samochodem przywoziłem – opowiada Smoleń, siedząc na kanapie w salonie. Nie oprowadzi nas, jak na gospodarza przystało, bo w tym celu trzeba choćby włożyć buty, a on porusza się już z trudem. Noga drętwieje, kolano boli, bez kuli przejdzie najwyżej parę kroków. Jak na człowieka po dwóch udarach to i tak dobrze. – Przecież mogłem być rośliną. A tak, dzięki automatycznej skrzyni biegów, to jeszcze samochód jestem w stanie poprowadzić – cieszy się.
Zdjęcia z kulą zrobić jednak nie możemy, bo – jak mówi – w tym kraju artysta nie może chorować. – Jak to o kuli chodzi? Ludzie mają mnie pamiętać takiego jak na scenie – zaznacza. Dlatego nie ma mowy o występach. O fundacji mówić nie lubi.
W ogóle krasomówcą to nie jest („Od nawijki to był Laskowik, ja tylko robiłem pointy"). Twierdzi, że pomysł z hipoterapią wpadł mu do głowy ot, tak – na tej samej zasadzie jak kiedyś żarty. Żadnych łzawych historii o „potrzebie serca", wywodów o cierpieniu i chorobie, które nie są mu obce, czy wielkich słów w rodzaju: „solidarność", „dobroczynność" czy „miłość". – Ja chciałem czegoś konkretnego i realnego. Nie interesuje mnie pomoc tygrysom czy chorym dzieciom w Afryce. Była potrzeba pomóc dzieciom na tej ziemi, to trzeba było to zrobić i już. A konie? Zgodnie z papierami. W końcu kończyłem zootechnikę – wyjaśnia założyciel fundacji.
Tak się stawia nóżkę
Cyklicznie z zajęć hipoterapii korzysta ok. 70 dzieci, choć często słowo „dzieci" należy traktować umownie, bo są tu też pacjenci mający po 40 lat. Ale tylko fizycznie – ich sprawność intelektualna jest sprawnością dziecka. – Rehabilitujemy osoby z najróżniejszymi schorzeniami: dziecięce porażenie mózgowe, stwardnienie rozsiane, zespół Downa, choroby mięśni, schorzenia neurologiczne, psychiczne, pomagamy niewidomym... Tę listę można by ciągnąć bardzo długo – wyjaśnia Joanna Kubisa, prawa ręka szefa.
Do dyspozycji pacjentów jest 12 kucyków szkockich. Dzieciaki je uwielbiają, choć początki bywają trudne. 21-letnia Sylwia Dolata, która cierpi na porażenie mózgowe, na początku w siodle wytrzymała 10 min. – Przez ten czas był jeden wielki krzyk i płacz. Teraz jeździ po pół godziny właściwie sama. Bardzo się cieszy na te sesje – opowiada jej ojciec Zdzisław. Do fundacji przywiózł ją trzy lata temu, jak sam mówi, trochę przez przypadek. – Czytałem, że hipoterapia bardzo pomaga, ale nie wiedziałem, że aż tak. Stała się bardziej aktywna, jest z nią lepszy kontakt, np. rozumie polecenia, z czym przez tyle lat był problem. Jest śmielsza, odważniejsza. Widać, że terapia robi swoje.
Na farmie Smolenia dzieci, które mają tyle ograniczeń fizycznych i psychicznych, robią to, czego często nie potrafią ich pełnosprawni rówieśnicy – jeździć konno. Dzięki temu mogą zaimponować rodzicom, są dumne, że coś same umieją zrobić, a przy tym robią niesamowite postępy w walce z chorobą. – Koń to jedyny żywy przyrząd gimnastyczny. Bardzo przyjemny, w tyłek ciepło. Mieliśmy tu przypadki, że dzieci, które nie chodziły, po jakimś czasie zaczynały stawać na nogi, bo jazda wierzchem inspiruje do chodzenia. Koń nadaje tempo, wysyła komunikat do mózgu, że tak się stawia lewą nóżkę, prawą – opowiada Smoleń.