Zarówno po „Idolu", jak i w relacjach z pani byłym koncernem fonograficznym, potrafiła pani postawić na swoim.
Po pierwszym kontakcie z show-biznesem przekonałam się, że mam alergię na punkcie wszelkich prób narzucania mi zdania. Nawet w rozmowach z moim facetem mówię często: „Próbujesz mną manipulować!". Jestem na to wyczulona. No, może z wiekiem to mi przechodzi.
Pani druga płyta „Kilka historii na ten sam temat" trafiła na pół roku do muzycznej zamrażarki. Sony/BMG nie chciało jej wydać.
Szefowie firmy uznali, że płyta jest nazbyt ambitna. Ich zdaniem powinnam pójść tropem sprawdzonych piosenek: „Tego chciałam" i „Charlie Charlie". Poproszono mnie o nagranie dwóch hitów. Nie zgodziłam się, przekonywałam, że następuje zmiana na rynku i nie trzeba za wszelką cenę naginać się do poziomu głupawych piosenek granych przez radio. Nie mogliśmy dojść do porozumienia. Gdy zmieniłam mój kontrakt, zrobiło się nerwowo i nieprzyjemnie. Czekając na wieści z Sony/BMG, zajmowałam się próbami, ogrywałam nowy materiał. Nie bałam się o przyszłość, bo byłam pewna, że płyta jest dobra. Wtedy na rynku doskonale radzili sobie Krzysztof Kiljański, Maria Peszek i Kaśka Nosowska, których oferta nie była banalna. W końcu stanęło na moim. Podpisaliśmy z Sony/BMG nowy kontrakt, a na singla wybraliśmy piosenkę „Trudno mi się przyznać". Płyta sprzedała się w 50 tysiącach egzemplarzy i wszyscy byli zadowoleni.
Po pani sukcesie kolejny w tym stylu odniosła Ania Rusowicz.
W stylu retro byłam pierwsza! Wskoczyłam do wygodnej szuflady. Musiałam się do niej przyzwyczaić, a w pewnym momencie, nawet zjeść własny ogon.