W jednym z wywiadów powiedział pan, że „Hatfields & McCoys: Wojna klanów" przypomina "Ojca chrzestnego".
Tom Berenger:
Aktualizacja: 22.12.2012 13:24 Publikacja: 21.12.2012 17:08
Tom Berenger w „Hatfields & McCoys: Wojna klanów”, 26, 27 i 28 grudnia, AXN
Foto: AXN
W jednym z wywiadów powiedział pan, że „Hatfields & McCoys: Wojna klanów" przypomina "Ojca chrzestnego".
Tom Berenger:
Obie te historie są opowieściami o losach rodzin, obie są pełne gwałtu, przemocy i aktów zemsty. I wreszcie obie są bardzo amerykańskie.
Historia wojny Hatfieldów i McCoyów jest autentyczna. Czy rzeczywiście w Stanach urosła do legendy?
Wielka kłótnia na małym ekranie - Trzyodcinkowy miniserial „Hatfields & McCoys: Wojna klanów"
Absolutnie tak. Na jej temat powstało pięć książek i kilka filmów. W Ameryce wszyscy słyszeli o tej rodzinnej dintojrze, która ciągnęła się przez wiele dekad i co jakiś czas wracała na łamy prasy, nawet już w XXI wieku. Z własnego dzieciństwa pamiętam, jak w czasie rozmaitych rodzinnych kłótni ludzie mawiali, że „sytuacja zaczyna przypominać Hatfieldów i McCoyów". To określenie funkcjonowało jak idiom, to był kawałek naszej historii. Scenarzyści naszego miniserialu odwalili kawał dobrej roboty, dokładnie dokumentując tę dziwną sprawę.
Zagrał pan Jima Vance'a, który należał do rodziny Hatfieldów...
... i był człowiekiem potwornie brutalnym, antypatycznym, nienawidzącym kobiet, balansującym na granicy psychopatii. Roznosiła go wściekłość. Zastanawiałem się, czy rysując jego portret, nie jestem uprzedzony i nieuczciwy. Spotkałem się nawet z jednym z jego potomków. Jest policjantem, pracuje w rejonie, gdzie mieszkam. Rozmawiał ze swoimi bliskimi, także tymi ze starszego pokolenia. Oni mnie zaakceptowali, uznali, że jestem na ekranie wiarygodny. To było dla mnie ważne.
Tom Berenger, aktor
Grał zarówno w filmach akcji („Snajper"), jak i w obrazach artystycznych: u Olivera Stone'a („Pluton" – nominacja do Oscara za rolę drugoplanową, „Urodzony 4 lipca"), Martina Scorsese („Osaczona"), Christophera Nolana („Incepcja"). Występuje też w wielu produkcjach telewizyjnych. Za rolę w „Hatfields & McCoys" dostał nagrodę Emmy. Urodził się w 1949 roku w Chicago. Studiował dziennikarstwo, by potem przenieść się na wydział aktorski. Karierę zaczynał w teatrze.
Zdjęcia do serialu zrobił polski operator Arthur Reinhart.
Wspaniały artysta. Serial zawdzięcza mu fantastyczne obrazy: ciemne, brunatne, jakby w sepii, w stylu przypominającym trochę „Ojca chrzestnego". Pracowaliśmy bardzo ciężko, kręciliśmy w rumuńskich górach, w niskiej temperaturze, ale spotkanie z Arthurem było przyjemnością. Zresztą nie tylko z nim. Arthur miał świetny, międzynarodowy zespół, który wykonał doskonałą robotę. Byłem głęboko zawiedziony, że nie dostał za te zdjęcia nominacji do Emmy. Absolutnie mu się należała.
„Hatfields & McCoys" powstali dla History Channel. Mam wrażenie, że dzisiaj mało kto poza Stevenem Spielbergiem może sobie pozwolić na zrobienie wielkiego fresku historycznego. Poważnie opowiedziane filmy o przeszłości znajdują miejsce właśnie na małym ekranie.
Duży zarezerwowany jest głównie dla bajek, z ogromnymi budżetami, efektami specjalnymi i prostymi scenariuszami, których akcję zrozumie każdy 14-latek. Nasz film nie jest łatwą rozrywką. Nie ma szansy na znalezienie się w multipleksach. Kiedyś takie tytuły, starannie zrealizowane i rzetelnie opowiedziane, zachwycały publiczność. Znakomity „Lawrence z Arabii" Davida Leana potrafił przykuć uwagę widzów i nikt nawet nie zauważał, że trwał prawie cztery godziny. Jako młody chłopak byłem zafascynowany innym filmem Leana – „Doktorem Żywago". Dzisiaj na dużym ekranie takich produkcji prawie nie ma. To telewizja stwarza możliwość nakręcenia długiej, złożonej sagi historycznej z różnymi postaciami i wieloma wątkami pobocznymi, które może nie popychają nawet do przodu akcji, ale tworzą tło epoki, pokazują świat, w którym bohaterowie żyją.
Zaczynał pan karierę w latach 70., grając m.in. prawnika w soap-operze „One Life to Live". Potem grał pan w wielu serialach i miniseriach. Jak przez te lata zmieniała się telewizja?
Najważniejsza zmiana nastąpiła w chwili, gdy pojawiła się sieć dystrybucji kablowej. Kiedyś mieliśmy cztery kanały. Potem wybór z roku na rok stawał się coraz bogatszy. Zaczęły powstawać kanały tematyczne. To także dlatego dzisiaj telewizja może stać się ważnym producentem ambitnego kina.
Kino zaoferowało panu role w rozmaitych filmach – od „Snajpera" przez wietnamskie obrazy Olivera Stone'a aż do współczesnych obrazów: „Sliver" Phillipa Noyce'a czy „Incepcji" Martina Scorsese. Które tytuły są najważniejsze dla pana?
„Pluton" Olivera Stone'a był niezwykłym doświadczeniem, nieporównywalnym z niczym innym. Zanim zaczęły się zdjęcia, przeszliśmy prawdziwy kurs bojowy. Mieszkaliśmy w barakach bez łazienek i toalet, spaliśmy na drewnianych ławach, jedliśmy wojskowe jedzenie i od rana do nocy jak żołnierze ćwiczyliśmy strzelanie, zachowanie na polu bitwy itd. Przez dwa tygodnie schudłem 14 kilo, ale gdy wyszedłem na plan, wiedziałem, kim jest mój sierżant Barnes. Ważny był dla mnie także „Gettysburg" Ronalda Maxwella, bo zawsze fascynowała mnie amerykańska wojna secesyjna. A ten film został zrealizowany z ogromnym szacunkiem dla realiów. Wspomnienia z tamtej produkcji wróciły do mnie podczas pracy nad „Hatfieldami i McCoyami".
Wiele gwiazd świeci przez kilka sezonów i gaśnie. Jak to się dzieje, że pana kariera trwa nieprzerwanie ponad 40 lat?
Dla mnie samego to zaskoczenie i tajemnica. Naprawdę nie wiem, jak mi się taka sztuka udała! Biznes filmowy jest potwornie trudny. Rozmawiałem niedawno o tym z Kevinem Costnerem. Jesteśmy w podobnym wieku, w tym samym czasie występowaliśmy w teatrze. Na planie żartowaliśmy, że nieźle się trzymamy. Choć ja nie jestem gwiazdorem. Staram się pozostać aktorem, unikam rozgłosu, mieszkam w Południowej Kalifornii, z dala od modnych knajp, nie opowiadam o moim życiu prywatnym i nie podstawiam się do zdjęć paparazzim. Walczę o swoją pozycję rolami.
A co teraz? Dalej będzie pan walczył?
Bardzo chcę wrócić do teatru. W Londynie, Chicago, Nowym Jorku, Los Angeles, właściwie wszystko jedno gdzie. Tęsknię za kontaktem z żywo reagującą publicznością. Myślę o wystawieniu sztuki Williama Inge'a „Wróć, mała Shebo", którą w latach 50. zekranizował Daniel Mann. Stare, zmęczone sobą małżeństwo wynajmuje pokój młodej dziewczynie, a ta nagle staje się dla nich córką, której nigdy nie mieli.
Wie pan, co mnie dziwi? Ma pan sześcioro dzieci, a żadne z nich nie poszło w pana ślady.
Na szczęście. Bardzo się z tego cieszę. Jest tyle pięknych zawodów, które można wykonywać. Nie każdy musi być komediantem.
rozmawiała Barbara Hollender
Wielka kłótnia na małym ekranie
Trzyodcinkowy miniserial „Hatfields & McCoys: Wojna klanów" wyreżyserował specjalista od hollywoodzkich superprodukcji Kevin Reynolds, twórca m.in. „Robin Hooda: księcia złodziei" czy „Hrabiego Monte Christo". Wystąpili m.in. Kevin Costner, Tom Berenger i Bill Paxton. A autorem zdjęć jest znakomity polski operator Arthur Reinhart, który właśnie otrzymał za nie nominację do nagrody American Society of Cinematographers.
Po „Tristanie i Izoldzie" to jego druga współpraca z Reynoldsem. Krwawy konflikt pomiędzy dwiema rodzinami farmerów – Hatfieldów i McCoyów – które mieszkały na dwóch brzegach rzeki Tug oddzielającej stany Kentucky i Zachodnią Virginię, wydarzył się naprawdę. Trwał 150 lat. W wojnie secesyjnej Hatfieldowie walczyli po stronie Konfederacji, McCoyowie – Unii. Nienawiść między klanami wybuchła, gdy w 1865 roku zamordowany został Asa Harmon McCoy.
Śledztwo na prokonfederackich terenach prowadzone było niemrawo i krewni ofiary postanowili wymierzyć sprawiedliwość sami, posądzając o zabójstwo sąsiadów. Potem agresja narastała, a nienawiść przechodziła z pokolenia na pokolenie. Między dwiema rodzinami dochodziło do otwartych walk, ginęli ludzie. Próby pogodzenia się oba klany podjęły dopiero w latach 80. XX wieku. Do podpisania sądowej ugody doszło w 2003 roku.
„Hatfields & McCoys: Wojna klanów",
26, 27 i 28 grudnia, AXN.
© Licencja na publikację
© ℗ Wszystkie prawa zastrzeżone
Źródło: Rzeczpospolita
Zamek Królewski w Warszawie prezentuje cenną kolekcję sztuki europejskiej, pochodzącą z Narodowego Muzeum Sztuki im. Bohdana i Warwary Chanenków w Kijowie.
Wraz z Katarzyną Czajką-Kominiarczuk, twórczynią bloga Zwierz Popkulturalny, recenzentką i autorką książek o popkulturze, rozmawiamy na temat seriali. Jakie tytuły zasługują na miano produkcji roku? Na jakim etapie streamingowej rewolucji się znajdujemy?
W stolicy Szwecji ruszył Tydzień Noblowski. Rozpoczął się od tradycyjnego przekazania osobistych przedmiotów należących do tegorocznych noblistów do sztokholmskiego Muzeum Nagrody Nobla oraz sygnowania krzeseł w tamtejszej kawiarni.
W wieku 87 lat zmarł Stanisław Tym, autor tekstów, aktor, reżyser, a także dyrektor teatrów. Masową popularność zdobył jako prezes Ryszard Ochódzki w filmach „Miś”, „Rozmowy kontrolowane” i „Ryś”. Był również felietonistą „Rzeczpospolitej”.
Bank wspiera rozwój pasji, dlatego miał już w swojej ofercie konto gamingowe, atrakcyjne wizerunki kart płatniczych oraz skórek w aplikacji nawiązujących do gier. Teraz, chcąc dotrzeć do młodych, stworzył w ramach trybu kreatywnego swoją mapę symulacyjną w Fortnite, łącząc innowacyjną rozgrywkę z edukacją finansową i udostępniając graczom możliwość stworzenia w wirtualnym świecie własnego banku.
Polska kultura straciła jednego ze swoich najwybitniejszych artystów – Stanisława Tyma. Aktor, reżyser i satyryk, zmarł w wieku 87 lat. Ludzie kultury i politycy żegnają legendę polskiego filmu.
W grudniu, dokładnie w pierwszej dekadzie grudnia, a jeszcze dokładniej: w dzień św. Mikołaja, Stanisław Tym wyruszył w kolejny rejs. Tym razem już ostateczny.
Angielska Premier League wraca do Canal+, który podpisał umowę na pokazywanie tamtejszych rozgrywek w sezonach 2025/26, 2026/27 i 2027/28.
W „Błaznach” swojego miejsca szukają młodzi aktorzy, w „Beating Hearts” dwoje zakochanych ludzi pochodzących z innych światów.
Jeśli rząd weźmie Polsat i TVN pod prawną ochronę, próby ich wrogiego przejęcia byłyby znacznie utrudnione. I to mimo wątpliwości prawnych wokół tego, czy telewizję można tak chronić.
Zapowiedź premiera Donalda Tuska wpisania TVN oraz Polsatu na listę spółek strategicznych wywołała szereg komentarzy odnośnie do legalności ograniczenia swobody sprzedaży prywatnej inwestycji. W debacie pojawiło się szereg prawniczych nonsensów natomiast zabrakło wątków faktycznie istotnych, które mogą wywołać spory zarówno w tym jak i podobnych przypadkach.
Wysoce ryzykowne jest zamieszczenie Polsatu i TVN w wykazie firm strategicznych Polski na podstawie rozporządzenia z uwagi na wtórną w tym stanie faktycznym działalność telekomunikacyjną, a nie podstawową – medialną (audiowizualną).
Na konflikcie o telewizje TVN i Polsat może stracić koalicja rządząca, bo niekoniecznie z działaniami ocenianymi przez część obywateli jako cenzura będzie jej do twarzy – uważa politolog, prof. Uniwersytetu Warszawskiego, Rafał Chwedoruk,
Rząd Donalda Tuska chroni swoich sojuszników. Ale zarazem trudno dyskutować z faktem, że w dobie wojen hybrydowych jest to ważne dla polskiej demokracji.
Masz aktywną subskrypcję?
Zaloguj się lub wypróbuj za darmo
wydanie testowe.
nie masz konta w serwisie? Dołącz do nas