Olimpijska forma Oldfielda

Pierwsza od 2008 r. płyta multiinstrumentalisty „Man on the Rocks” – przebojowa i optymistyczna. Premiera we wtorek - pisze Jacek Cieślak.

Aktualizacja: 01.03.2014 09:17 Publikacja: 01.03.2014 07:53

Mike Oldfield na tle antycznej kolumnady. Jego monumentalny dorobek dzieli się na płytową sagę „Tubu

Mike Oldfield na tle antycznej kolumnady. Jego monumentalny dorobek dzieli się na płytową sagę „Tubular Bells” oraz albumy pop-rockowe.

Foto: Universal Ian Witlen

Właśnie skończyły się igrzyska olimpijskie w Soczi, a jeśli nie miały tak mocnego muzycznego przekazu jak letnie w Londynie w 2012 r., przyczyna jest bardzo prosta – Rosjanie nie dysponują Mikiem Oldfieldem.

To właśnie kompozytor niezapomnianych „Tubular Bells" stworzył ilustrację muzyczną londyńskiej ceremonii. Zadanie powierzył mu Danny Boyle, wybitny brytyjski reżyser, autor m.in. „Trainspotting" i „Slumdoga. Milionera z ulicy". Dzięki niemu muzyki Oldfielda wysłuchało na świecie ponad 900 mln słuchaczy. Oldfield poradził sobie z wyzwaniem, chociaż nie komponował od 2008 r. Dopiero teraz przygotował nowy album „Man on the Rocks" – 25. w swoim dorobku.

Cudowna wyspa

Oldfielda można opisać słowami polskiej piosenki – „pojawia się i znika". Dokładnie tak jak mała, samotna wyspa na wzburzonym oceanie, do której można porównać jego muzykę – niepowtarzalną i wyjątkową w zalewie komercji i nieprzewidywalnej dla artystów topieli muzycznych mód.

Porównanie ma sens również dlatego, że Oldfield uwielbia nagrywać w swoim studiu na Bahamach. W 2011 r. zaatakował je huragan Irena o wiele groźniejszy od zmienności muzycznych trendów. Najnowszy album jest hołdem dla niezniszczalnej wyspy i jej piękna. Wyraża je również okładka. Prezentuje lazur przezroczystej wody, przedstawionej z perspektywy bajkowej groty. Można pomyśleć, że tak widzi świat sam Oldfield. A jeśli rozpościerają się przed nim tak piękne widoki – nic dziwnego, że nie ma problemu z natchnieniem. ?I tym razem nagrał wspaniałą płytę.

Dorobek irlandzkiego artysty da się pokrótce podzielić na dwa rodzaje albumów. Pierwsze są instrumentalne, metafizyczne i mają konstrukcję suit, jak choćby debiutanckie „Tubular Bells" z 1973 r. Przypominają kinowe soundtracki, co wykorzystał zresztą William Fredkin, czyniąc z tytułowego tematu „Dzwonów rurowych" główny motyw „Egzorcysty". Nie da się tego przecenić, bo płyta rozeszła się na świecie w 18 milionach egzemplarzy.

Drugi etap – przebojowych pop-rockowych albumów – Oldfield rozpoczął na początku lat 80. Do najsłynniejszych należy z pewnością „Crises" z 1983 r. z niezapomnianymi hitami – „Moonlight Shadow" śpiewanym przez Maggie Reilly i „Shadow on the Wall" w mocnej interpretacji Rogera Chapmana.

Najnowsza płyta „Man on the Rocks" zalicza się zdecydowanie do drugiego nurtu. Są na niej same przeboje, z pięknymi, melodramatycznymi partiami gitary solowej. Słoneczne, optymistyczne, o folkowych korzeniach.

Oldfield po raz kolejny udowodnił, że ma niezwykłe szczęście do wokalistów. Tym razem śpiewa z nim młodziutki, szerzej nieznany Luke Spiller z formacji Struts. Dysponuje głosem przypominającym Chrisa de Burgha, ale potrafi też zaśpiewać w stylu Rogera Chapmana.

Kłopoty finansowe

Nie da się ukryć, że Oldfield jest rodzajem muzyka, którego wielka przeszłość i legenda debiutu przytłacza. Wystarczy spojrzeć na dyskografię. „Tubular Bells" wydał w 1973 r. Dwa lata później opublikował „Orchestral Tubular Bells". W 1992 r. przyszedł czas na powtórkę zatytułowaną „Tubular Bells II" i nie była to ostatnia próba odcinania kuponów. „Tubular Bells III" wydał w 1998 r., zaś rok później zdecydował się na „Millenium Bell". A są jeszcze w dorobku muzyka „Tubular Bells 2003" i „Tubular Beats 2013". Łącznie aż siedem pozycji skoncentrowanych wokół debiutanckiego pomysłu. Jednak lepiej nie oceniać artysty, zanim nie pozna się jego przeszłości.

– Przez długi czas miałem poczucie, że nigdy już nie nagram nowej płyty – powiedział Mike Oldfield. – Przełom nastąpił po uroczystości otwarcia igrzysk olimpijskich, kiedy przejrzałem swój dorobek. Dopiero wtedy przyszedł nowy impuls. Pracując nad „Man on the Rocks", czułem, że przygotowuję jedną ze swoich najważniejszych płyt. Pracowałem z oddaniem i przyjemnością.

To się czuje. Solenność i pracowitość wyniósł z irlandzkiego, katolickiego domu.

– Moja mama była religijną kobietą – mówił w wywiadzie dla „The Telegraph". – Kiedy byłem malutki, potrafiła godzinami, wręcz w nieskończoność, ciągnąć opowiadania starych baśni. Pewnie stąd się wzięła moja skłonność do komponowania rozbudowanych muzycznych form!

Mamie zawdzięcza też niemal kobiecą intuicję.

– To mama nauczyła mnie kierować się subiektywnym poczuciem, które potrafi prześwietlać przyszłość jak rentgen – mówi. – Ojciec z kolei nauczył mnie cierpliwości, typowej dla jego specjalizacji lekarskiej, a był lekarzem ogólnym, który musiał znać organizm i charakter każdego pacjenta.

Jako nastolatek Mike prowadził ustabilizowane życie. Chodził do szkoły, muzykował, pomagał innym, zbierając pieniądze na akcje charytatywne Czerwonego Krzyża. Swoje niewielkie kieszonkowe wydawał na modele samolotów. Wszystko zmieniło się po przeprowadzce rodziny z Reading do Harold Wood.

– Nienawidziłem tamtejszej szkoły i zaniedbywałem ją, również dlatego, że moja starsza siostra Sally związała się z firmą płytową i zaproponowała stworzenie folkowego duetu – powiedział. – Podpisaliśmy kontrakt i tylko czekałem chwili, kiedy legalnie mogę zrezygnować z obowiązku nauki, co stało się możliwe, gdy skończyłem 15 lat.

Kradzione ziemniaki

Oldfield nie wiedział jeszcze, że od marzeń o wielkiej karierze do ich realizacji dzieli go wiele lat ciężkiej pracy. – Musiałem się utrzymać, więc zatrudniłem się w sieci produkującej orzechowe przekąski – wspomina. – Harowałem strasznie. Lepiej zaczęło mi się powodzić, kiedy założyłem nowy zespół z moim starszym bratem Terrym. Znaleźliśmy wokalistę i przez kilka lat koncertowaliśmy w Wielkiej Brytanii oraz w Europie.

Jak wielu muzyków z jego pokolenia musiał szukać szczęścia w Londynie.

– Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać – opowiada. – Życie w stolicy dla każdego przybysza z prowincji jest bardzo drogie. Znalazłem kąt dla siebie, ale mieszkanko było położone w tak bardzo podejrzanej dzielnicy, że wracając późno w nocy po koncertach, wydawałem wszystkie zarobione wieczorem pieniądze na taksówkę. Zdarzały się też takie dni, że aby coś zjeść, musiałem kraść na targu ziemniaki. Dopiero gdy zacząłem dorabiać w Abbey Road Studios, moja dniówka wynosiła 30 funtów, co było dla mnie kwotą niebotyczną.

Sukces „Tubular Bells" okazał się słodko-gorzkim doświadczeniem.

– Nagle stałem się niezwykle bogaty i myślałem, że nigdy więcej nie zaznam już biedy – wspomina. –  Ale sukces oznacza czasami tylko tyle, że zmienia się rodzaj naszych problemów. Moje miały przyczyny podatkowe. W latach 70. urzędowi podatkowemu muzycy płacili horrendalne kwoty, a tantiemy z zagranicy przychodziły ze strasznym opóźnieniem. Doszło do tego, że po wydaniu „Tubular Bells", płyty, która w 1973 r. cieszyła się największym powodzeniem na świecie, musiałem przejść na utrzymanie mojej firmy fonograficznej Virgin.

Autor największego przeboju roku dostawał od wydawcy 25 funtów tygodniowo oraz każdego dnia kupon na darmowy posiłek w stołówce.

– Pierwszy milion funtów, który zarobiłem, szybko wyparował – dodaje muzyk. – 860 tysięcy funtów musiałem oddać państwu.

W tamtych czasach The Rolling Stones wyprowadzili się do Francji.

– Mój prawnik doradzał mi założenie firmy poza krajem, ale postanowiłem działać inaczej – mówi Oldfield. – Za 80 tysięcy funtów kupiłem dom, a resztę zainwestowałem w domowe studio, które stało się podstawą rodzinnej firmy.

Rozczarowania przyniosły duże trasy koncertowe.

– Postanowiłem być tak perfekcyjny, że wynająłem 80 ludzi – mówi gitarzysta. – Końcowy rachunek był tak wysoki, że musiałem go spłacać z wpływów, jakie dawał mi długi, niemal niewolniczy, dziesięcioletni kontrakt płytowy. Powoli osiągałem stabilizację. Zajęło mi to 40 lat. Najważniejszą decyzją biznesową było wydanie albumu „Tubular Bells II".

– Mój pierwszy kontrakt płytowy, który podpisałem w wieku ledwie 19 lat, sprawił, że dopiero po nagraniu 13 płyt poczułem się wolny, jakbym wyszedł z więzienia – wspomina Oldfield. – Pomyślałem wtedy, że w przemyśle filmowym tworzy się części drugie kasowych, przebojowych tytułów. Postanowiłem iść tym tropem.

Oldfield poprosił o pomoc Trevora Horna. Płyta „Tubular Bells II" znalazła się na pierwszym miejscu listy sprzedaży.

– Nie ukrywam, że zamówienie skomponowania muzyki na otwarcie igrzysk olimpijskich w Londynie dało mi szansę na nowe, lepsze życie – mówi. Spędza je na Bahamach, gdzie powstają tak wspaniałe płyty jak „Man on the Rocks".

Właśnie skończyły się igrzyska olimpijskie w Soczi, a jeśli nie miały tak mocnego muzycznego przekazu jak letnie w Londynie w 2012 r., przyczyna jest bardzo prosta – Rosjanie nie dysponują Mikiem Oldfieldem.

To właśnie kompozytor niezapomnianych „Tubular Bells" stworzył ilustrację muzyczną londyńskiej ceremonii. Zadanie powierzył mu Danny Boyle, wybitny brytyjski reżyser, autor m.in. „Trainspotting" i „Slumdoga. Milionera z ulicy". Dzięki niemu muzyki Oldfielda wysłuchało na świecie ponad 900 mln słuchaczy. Oldfield poradził sobie z wyzwaniem, chociaż nie komponował od 2008 r. Dopiero teraz przygotował nowy album „Man on the Rocks" – 25. w swoim dorobku.

Pozostało 92% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"