Stwierdzenie to można zresztą odnieść do całości toczących się od soboty przesłuchań. Po trzech dniach i wysłuchaniu 48 uczestników trudno wskazać pianistę, których gra zelektryzowałaby słuchaczy, ci zaś zaczęliby starać się o możliwość posłuchania swojego faworyta w kolejnych etapach. Nie oznacza to, że poziom tegorocznej rywalizacji jest niski. Należałoby raczej powiedzieć: jest uśredniony, ale poprzeczka już powędrowała dosyć wysoko.
Kolejne tury przesłuchań pierwszego etapu – we wtorek i w środę. Na estradzie pojawi się jeszcze czwórka Polaków: Piotr Ryszard Pawlak, Zuzanna Pietrzak, Michał Szymanowski, oraz niejako na deser w środę w południe zagra, Andrzej Wierciński – zwycięzca tegorocznego Ogólnopolskiego Konkursu Chopinowskiego. Każdy z tej czwórki wymienionych może jeszcze sporo zamieszać w konkursowym kotle.
Można natomiast pokusić się już o pierwsze wnioski. W tym roku nasi pianiści grają na większym luzie niż przed laty, jakby zniknęła presja, że musi się udać, a warszawski konkurs to jedyna życiowa szansa, jaka może się zdarzyć. Polacy wiedzą, że na jednym konkursie świat się nie kończy. Więcej podróżują, zatem próbują i będą próbować swych szans gdzie indziej.
Czy natomiast pamiętają to, co mówią dawni laureaci? Ich zdaniem na konkursie trzeba grać dla przyjemności, a nie dla jurorów i nagrody, wówczas łatwiej odnieść sukces, a i radość bywa wtedy większa. Tymczasem nasi pianiści ciągle czują się jak w niewoli konwencji i tradycji chopinowskich wpajanych przez polskich pedagogów.
Słuchając Polaków można często odnieść wrażenie, że gdzieś obok fortepianu stoi pedagog z którejś z naszych akademii muzycznej i podpowiada, jak powinna grać lewa, a jak prawa ręka, jak prowadzić melodię, jak wzmacniać dynamikę. Każda taka uwaga na pewnym poziomie nauki jest cenna, żadna nie pomaga w rozwijaniu tego, co najistotniejsze: własnego stylu i osobowości, co oczywiście nie musi od razu oznaczać sprzeniewierzenia się Chopinowi.