Ciągi płócien Korolkiewicza układają się w sekwencje o niezgodzie na przemijanie. A także o kreowaniu własnego kosmosu z ciał bynajmniej nie niebieskich. Jednak ostrzegam: ten film jest dozwolony od lat 18.
Niby nie ma porno ani drastycznych scen, ale pełno tu pułapek emocjonalnych i psychicznych. Scenografia idylliczna, lecz niepokoi. Jak w horrorach. Nic się nie dzieje, jednak wyedukowani na filmach Hitchcocka wiemy, że zaraz ziemia się zatrzęsie. Na razie – cisza przed burzą.
On, artysta–demiurg, tkwi w centrum swojego uniwersum. Czasem łaskawie mignie w kadrze (jak w „Punkcie obserwacyjnym", gdzie przyczaił się za oknem), częściej pociąga za sznurki z odległości, niewidoczny dla postronnych obserwatorów.
Patrzę na jego najnowsze obrazy. I nie wiem, co to znaczy „najnowsze". Że datowane na ostatnie trzy lata? To nasza miara, zwykłych śmiertelników. Miara współczesnego świata, gdzie pory roku zamienione są na sezony handlowe. Ale sztuka nie może, nie powinna podlegać regułom komercji. Jest, bo jakaś siła sprawcza (zwykle zwana Najwyższą) wmontowała w ludzką jaźń potrzebę kreacji. Codzienny malarski ceremoniał Korolkiewicza nie ma w sobie jednak mistycyzmu. Przeciwnie, motywacją jest duma zmiksowana z egoizmem.
Inne skojarzenie, też blisko kina: jego obrazy są jak ekrany. Ale zamiast filmów wyświetla na nich slajdy. Jest ich autorem, a właściwie – inscenizatorem. Starannie ustawia każdy kadr i światło. Przeźroczami zastępuje szkice. Slajdy podpowiadają mu zręby konturów, kształtów, barw. Wszystko rzetelnie oddane, ze światłocieniem, lokalnym kolorem, we właściwych proporcjach. Potem te wstępne dane, jak mawiał Jan Cybis, „rozstrzyga po malarsku".