Pierwszy raz ruszyła w tournée 30 lat temu. I od razu zyskała opinię artystki serwującej najlepsze widowiska świata. Przez lata nikt jej tego pierwszeństwa nie odebrał. Ale teraz Madonna ma 57 lat, za sobą 13 płyt studyjnych i po raz dziesiąty objeżdża świat, pokazując spektakl według tyle unikalnej, co niezmiennej receptury. Dwie poprzednie trasy świadczyły, że słabnie – te same triki, które w wykonaniu młodej kobiety bawiły i zdumiewały, zaczęły budzić niesmak jako infantylne. Tak jakby gasła jej legendarna witalność.
Madonna pozostaje królową popu, bo w świecie szybko znikających hitów żadna wokalistka nie może dorównać ani jej dorobkowi, ani dyktatorskiemu wpływowi na globalną popkulturę. Dlatego też oczekiwaniu na Rebel Heart Tour – serię koncertów promujących wydany przed rokiem album – towarzyszyły wątpliwości. Czy Madonna wciąż ma to coś? Czy przekroczy granicę śmieszności, stanie się karykaturą samej siebie?
Obłędne widowisko
Te pytania lądują na śmietniku w pierwszej minucie koncertu. Madonna jest wciąż wielka jak Gaatsby – urządza najlepsze przyjęcia pod słońcem. Tworzy obłędne widowisko, którego atmosfera i ekscytacja warte są każdych pieniędzy i komplementów.
We wtorek w berlińskiej Marcedes-Benz Arena na scenie czekała na nią cesarska armia. Uzbrojeni tancerze zastygli w pokłonach, gdy ona – władczyni muzycznego imperium – zjeżdżała spod nieba w srebrnej klatce, w chińskiej sukni. Na ruchomych ekranach także ona, jako zakrwawiona Marilyn Monroe w brutalnym uścisku z Mike'em Tysonem. To „Iconic" – manifest kobiety, która na własne życzenie stała się ikoną.
Zaczęła drapieżnie, igrając z wulgarnością w „Bitch I'm Madonna", grając na gitarze punkową wersję „Burning up", wirując na chromowanej rurze z zakonnicami w „Holy Water". Kościół katolicki pozostaje inspiracją dla jej prowokacji – tym razem w „Devil Pray" oglądaliśmy Ostatnią Wieczerzę tańczoną i śpiewaną jako scena diabelskiej, hedonistycznej uczty. Ale dała się odczuć wyraźna zmiana. Madonna nie jest już wojowniczką, uderzającą w moralne zakłamanie i wymogi cnotliwości – te drzwi dawno wyważyła. Estetycznie hipnotyzująca sekwencja tańca była komentarzem do świata, w którym to, co wysokie i przyziemne, dawno się pomieszało, w którym Bóg jest zmuszony dzielić przestrzeń z bóstwami erotyki i materializmu.
Tancerze wielu ras i orientacji seksualnych nie odstępowali jej na krok, pomagali błyskawicznie zmieniać nastrój. W „Body Shop" i niewykonywanym od lat „True Blue" przywołali nastrój niewinnej miłości, by w „Deeper and Deeper" rozwibrować scenę obietnicą zabawy. Bo im głębiej w ten koncert, tym lepiej. Były tempo, precyzja, niewiarygodna energia. Madonna zaśpiewała, owszem, dwie ballady, od Edith Piaf pożyczyła nawet „La Vie En Rose". Ale ten zabieg ma sens: w dwugodzinnej rewii znalazła moment, by przypomnieć, że gdy akurat nie robi salta pod sufitem, potrafi dobrze śpiewać.