Rewia u królowej popu

Madonna w rewelacyjnej formie. Podejmuje publiczność z rozmachem godnym Gatsby'ego.

Publikacja: 11.11.2015 20:04

Foto: AFP/Tobias Schwartz

Pierwszy raz ruszyła w tournée 30 lat temu. I od razu zyskała opinię artystki serwującej najlepsze widowiska świata. Przez lata nikt jej tego pierwszeństwa nie odebrał. Ale teraz Madonna ma 57 lat, za sobą 13 płyt studyjnych i po raz dziesiąty objeżdża świat, pokazując spektakl według tyle unikalnej, co niezmiennej receptury. Dwie poprzednie trasy świadczyły, że słabnie – te same triki, które w wykonaniu młodej kobiety bawiły i zdumiewały, zaczęły budzić niesmak jako infantylne. Tak jakby gasła jej legendarna witalność.

Madonna pozostaje królową popu, bo w świecie szybko znikających hitów żadna wokalistka nie może dorównać ani jej dorobkowi, ani dyktatorskiemu wpływowi na globalną popkulturę. Dlatego też oczekiwaniu na Rebel Heart Tour – serię koncertów promujących wydany przed rokiem album – towarzyszyły wątpliwości. Czy Madonna wciąż ma to coś? Czy przekroczy granicę śmieszności, stanie się karykaturą samej siebie?

Obłędne widowisko

Te pytania lądują na śmietniku w pierwszej minucie koncertu. Madonna jest wciąż wielka jak Gaatsby – urządza najlepsze przyjęcia pod słońcem. Tworzy obłędne widowisko, którego atmosfera i ekscytacja warte są każdych pieniędzy i komplementów.

We wtorek w berlińskiej Marcedes-Benz Arena na scenie czekała na nią cesarska armia. Uzbrojeni tancerze zastygli w pokłonach, gdy ona – władczyni muzycznego imperium – zjeżdżała spod nieba w srebrnej klatce, w chińskiej sukni. Na ruchomych ekranach także ona, jako zakrwawiona Marilyn Monroe w brutalnym uścisku z Mike'em Tysonem. To „Iconic" – manifest kobiety, która na własne życzenie stała się ikoną.

Zaczęła drapieżnie, igrając z wulgarnością w „Bitch I'm Madonna", grając na gitarze punkową wersję „Burning up", wirując na chromowanej rurze z zakonnicami w „Holy Water". Kościół katolicki pozostaje inspiracją dla jej prowokacji – tym razem w „Devil Pray" oglądaliśmy Ostatnią Wieczerzę tańczoną i śpiewaną jako scena diabelskiej, hedonistycznej uczty. Ale dała się odczuć wyraźna zmiana. Madonna nie jest już wojowniczką, uderzającą w moralne zakłamanie i wymogi cnotliwości – te drzwi dawno wyważyła. Estetycznie hipnotyzująca sekwencja tańca była komentarzem do świata, w którym to, co wysokie i przyziemne, dawno się pomieszało, w którym Bóg jest zmuszony dzielić przestrzeń z bóstwami erotyki i materializmu.

Tancerze wielu ras i orientacji seksualnych nie odstępowali jej na krok, pomagali błyskawicznie zmieniać nastrój. W „Body Shop" i niewykonywanym od lat „True Blue" przywołali nastrój niewinnej miłości, by w „Deeper and Deeper" rozwibrować scenę obietnicą zabawy. Bo im głębiej w ten koncert, tym lepiej. Były tempo, precyzja, niewiarygodna energia. Madonna zaśpiewała, owszem, dwie ballady, od Edith Piaf pożyczyła nawet „La Vie En Rose". Ale ten zabieg ma sens: w dwugodzinnej rewii znalazła moment, by przypomnieć, że gdy akurat nie robi salta pod sufitem, potrafi dobrze śpiewać.

Dorównała najlepszym momentom w karierze. Doskonale skomponowane motywy międzywojennego jazzu, kabaretowego blichtru, połączone ze strojami z szalonych lat 20. oraz nowymi, porywającymi aranżacjami „Music" czy „Candy Shop" złożyły się na popis, który ogląda się w zachwycie, z otwartymi ustami. Wezwała nawet mistrzów sztuki cyrkowej – wrażenia jak z Cirque du Soleil!

Specjalność zakładu

Najwspanialsze, że przestała być bohaterką z powieści Fitzgeralda – nie przygląda się widowisku z czujną miną. Wreszcie doskonale się bawi na własnym przyjęciu. Specjalność zakładu, czyli kowbojską choreografię, tańczyła do „Like A Virgin" z szerokim uśmiechem. Po raz pierwszy ucina sobie pogawędki z fanami i żartuje w prosty, niewymuszony sposób. Tym, którzy mówili, że życie zaczyna się po pięćdziesiątce, Madonna odpowiada: mieliście rację! Teraz jest we własnej skórze. Tworzone przez lata wizerunki już jej nie krępują. Kiedy odjeżdżała pod sufit w lśniącym czerwonym cylindrze, zamknąwszy wieczór radosną, lekką wersją „Holiday", wszystko stało się jasne.

Madonna wynurzyła się nie z ostrego kryzysu (ten przeszła w latach 90., po skandalu z płytą „Erotica", który ripostowała świetnym „Bedtime Stories"), lecz z sytuacji znacznie groźniejszej dla artystki i kobiety – z długiego cienia, w jakim znalazła się, przekroczywszy pięćdziesiątkę. Teraz już nie kieruje nią pragnienie wiecznej młodości, lecz bycia długowieczną. Jej kariera obrazuje walkę o zachowanie sensu w świecie migawkowych zmian, nieustającej presji porzucania samego siebie. To robi wrażenie – widzieć Madonnę zwycięsko zmagającą się z machiną, którą sama rozpędziła. Bo kto zadziwiał kolejnymi wcieleniami? Kto wywołał demona nakazującego rozpoczynać wciąż i wciąż od nowa?

Trasa Rebel Heart jest spektakularną ucieczką przed pułapką, jaką Madonna na siebie zastawiła. Oglądamy świeżość i śmiałość. Nawet żelazne elementy menu: grupowa choreografia na cześć kultury klubowej, gitarowe solo czy barwna sekwencja z flamenco, odsłaniają nowy wymiar. Madonna celowo odwiedza te same miejsca na przestrzeni lat – chce wiedzieć, kim jest. Regularnie staje przed lustrem i zadaje te same pytania. Sprawdza, czy potrafi udzielić nowej odpowiedzi. I jaką rolę w życiu pełni czas. Trzeba mieć podziw dla tej retrospekcji dokonywanej na oczach milionów. Największym talentem Madonny – poza pracowitością – jest zdolność uczenia się na błędach. Upozowana na boską figurę kobieta nigdy wcześniej nie była tak ludzka i bliska. Wreszcie daje się lubić.

Kultura
Noc Muzeów 2025. W Krakowie już w piątek, w innych miastach tradycyjnie w sobotę
Kultura
„Nie pytaj o Polskę": wystawa o polskiej mentalności inspirowana polskimi szlagierami
Kultura
Złote Lwy i nagrody Biennale Architektury w Wenecji
Kultura
Muzeum Polin: Powojenne traumy i dylematy ocalałych z Zagłady
Kultura
Jeff Koons, Niki de Saint Phalle, Modigliani na TOP CHARITY Art w Wilanowie