Gdy ludzie z wielu krajów, w tym i z Polski, pielgrzymują teraz do Amsterdamu, by podziwiać obrazy Vermeera, tytuł przedstawienia w Operze Narodowej „Beethoven i szkoła holenderska” sugeruje odniesienia właśnie do malarstwa. Tymczasem w XX wieku Holendrzy zadziwili świat w tańcu.
Ich doświadczenia dowodzą, że czasami lepiej nie wiedzieć nic, zaczynać od zera. Dopiero od lat 60. XX wieku zaczęły dziać się w Holandii rzeczy baletowo niezwykle interesujące. Sprawili to tzw. trzej panowie „van”, którzy podpatrując, co tańczy świat, stworzyli właśnie szkołę holenderską. Wyróżnia ją: umiłowanie prostoty, niechęć do wszelkiego gwiazdorstwa i otwarcie na eksperymentowanie, co wymaga absolutnej wszechstronności tancerzy.
Czarne i białe klawisze
Jeden z „ojców założycieli”, Hans van Manen, uważa, że taniec to tylko taniec. Nie ma opowiadania historyjek, psychologizowania i natrętnej symboliki. Taniec ma być jak abstrakcyjne malarstwo, choć tworzywem jest człowiek ze swą osobowością i emocjami.
Czytaj więcej
Zaostrza się konflikt wywołany pomysłem samorządu województwa lubelskiego, który zamierza stworzy...
Perfekcyjne warsztatowo choreografie Holendrów wytrzymują próbę czasu, dowodzi tego spektakl Polskiego Baletu Narodowego, który rozpoczyna „Grosse Fuge” Hansa van Manena. Powstała ponad pół wieku temu, a i dziś propozycje wielu innych twórców wyglądają przy niej na dzieła jałowe.