Kiedy Bob Dylan zwlekał z odpowiedzią na werdykt przyznający mu literacką Nagrodę Nobla – pomyślałem, że jedynym, który mógł otrzymać ją i z pokorą, skromnie od razu - przyjąć był inny bard: właśnie Leonard Cohen. To się już nie stanie. Pożegnał się płytą, mroczną i poruszającą – na miarę szekspirowskiej „Burzy”, gdzie księże poetów Prospero rozstawał się ze światem, życiem, sceną.
Requiem artysty
Ostatnia wydana za życia płyta Cohena to requiem skomponowane dla siebie samego. W tytułowej kompozycji szepcze: „Hineni, hineni!", słowa zaczerpnięte z Genesis 22:1. To te same słowa, które wypowiadał Abraham do Boga: „Oto jestem, Panie", oznaczające gotowość na śmierć. „Jestem gotów, mój Panie" – dopowiada po angielsku przyciszonym głosem kanadyjski bard. Cała płyta jest rozmową z Bogiem, Jezusem, namysłem nad wiarą i niewiarą, zwątpieniem i nadzieją. Testamentem.
Podczas słuchania „String Reprise/Treaty" nie sposób nie poczuć, że to pieśń żałobna nagrana na własny pogrzeb. Tym bardziej, że aż dwukrotnie Cohen śpiewa na płycie, że gra skończona, wstaje od stołu i opuszcza ucztę. Ucztę życia.
Ostatnia płyta nie powstałaby, gdyby nie pomoc syna Adama.