Wiązałam z tą płytą duże nadzieje, ale nie sądziłam, że będzie tak dobra. Dotąd Beady Belle, norweskie trio, urzekało subtelnym połączeniem jazzu i muzyki elektronicznej. Teraz matowy, jakby na trwale skażony melancholią głos liderki Beate S. Lech i jej osobiste teksty świetnie podporządkowują się rytmowi gitary basowej.

Brzmienie płyty jest czystsze i bardziej eleganckie niż to, które znamy z większości rhythmandbluesowych nagrań. To decyduje o niezwykłości albumu. Twórcy Beade Belle zachowali własny styl, udowadniając, że znakomicie odnajdują się w odległej, bo amerykańskiej tradycji muzycznej.

O tym, z jakim wyczuciem i swobodą mówią językiem r&b, świadczy „Self-Fulfilling” – duet z Indią Arie, neosoulową sławą zza oceanu. To piękny, tchnący optymizmem dwugłos, ozdobiony wstawkami przypominającymi grę Johna Lee Hookera. Senna i intymna atmosfera „Tower of Lament” cofa nas do wcześniejszych utworów zespołu, ale tylko w zwrotkach. Refreny to już klasyczne, bluesowe pulsowanie, które działa jak magnes. Dyskografia Beady Belle pełna jest takich kompozycji – niebanalnych, ale błyskawicznie zapadających w pamięć. „Tower of Lament” kończy się typowym dla bluesa motywem, powtarzana fraza wprowadza w łagodny trans. Natomiast „Boiling Milk” jest błyskotliwą grą konwencji, balansuje między jazzem a country. W kołysance „Tranquill Flight” jedynym amerykańskim akcentem jest łkająca w refrenach gitara, reszta przypomina klubowe nagrania grupy. Jedyna piosenka, w której górę bierze jazzowa nuta, to zaśpiewana przez Beate i Jamiego Culluma „Intermission Music”. Zgodnie z tytułem jest nie tylko opowieścią o przerwanym uczuciu, ale też krótkim rozstaniem z czarnymi brzmieniami. Już chwilę później w „Vicous Ocean” wokalistka znów łatwo wydobywa soulowe tony.

Beady Belle, Belvedere, Universal 2008