Rz: Kieruje pan nagraniami płyty, która ma być hołdem dla Tadeusza Nalepy. Jak zapamiętał pan wasze spotkania?
Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy zobaczyłem i usłyszałem po raz pierwszy, jeszcze w czarno-białej telewizji, „Gdybyś kochał mnie choć trochę, hej!”. Pamiętam, że byłem odciągany za włosy od telewizora, żebym nie oglądał teledysku. Z zaciśniętymi zębami wykrzyczałem, że i tak kiedyś będę grał w tym zespole. Miałem 13, może 14 lat. Później wydarzyła się niesamowita historia. Kiedy Tadeusz Nalepa przyjechał do Wrocławia, skąd pochodzę, zostałem mu przedstawiony jako młody, zdolny gitarzysta. Przyjął mnie bardzo sympatycznie w garderobie, którą miał w autobusie. Dał mi pograć na gitarze przed koncertem. Potem długo nie mieliśmy kontaktu, a kiedy już byłem w Budce Suflera, Tadek „wypożyczył” mnie na tournée do Związku Radzieckiego. Pamiętam, jak Romek Lipko zwracał mu uwagę, żeby koniecznie oddał mnie po miesiącu.
Tadeusz Nalepa wspominał, że bardzo lubił koncerty w Związku Radzieckim. Czuł się wtedy jak zachodnia gwiazda, bo grał dla wielotysięcznej widowni spragnionej blues-rocka, na ogromnej scenie.
Rzeczywiście było wspaniale. Oglądało nas kilkanaście tysięcy fanów. Też czułem się wtedy jak król rock and rolla, bo podczas każdego koncertu przychodził moment, kiedy Tadeusz zostawiał mnie na scenie solo. Mogłem się wtedy wygrać i wybiegać do woli. Przyjemnie było patrzeć, jak marynary szły w górę. Po powrocie do Polski na kilka tygodni zamieszkałem w domu Tadka, w Józefowie pod Warszawą. Trochę graliśmy, trochę balangowaliśmy. Spędziłem z nim niezapomniane dni, które dały mi wiele jako muzykowi i przyszłemu liderowi Lady Pank. Był silną osobowością. O wszystkim decydował i dawał rady. Siłę charakteru pokazał podczas choroby. Na jego miejscu niejeden by się załamał. A on trzymał fason do końca.
Jak to możliwe, że nie nagraliście razem żadnego albumu?