Musiałem się zapaść pod ziemię

Jestem wybuchowy, potrafię się szybko zdenerwować. Czasami wystarczy wejść do restauracji, gdzie kelner przyjmuje zamówienie, a przynosi co innego. No, można się wściec - mówi Jan Borysewicz

Aktualizacja: 17.07.2008 22:04 Publikacja: 17.07.2008 17:18

Musiałem się zapaść pod ziemię

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Kieruje pan nagraniami płyty, która ma być hołdem dla Tadeusza Nalepy. Jak zapamiętał pan wasze spotkania?

Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy zobaczyłem i usłyszałem po raz pierwszy, jeszcze w czarno-białej telewizji, „Gdybyś kochał mnie choć trochę, hej!”. Pamiętam, że byłem odciągany za włosy od telewizora, żebym nie oglądał teledysku. Z zaciśniętymi zębami wykrzyczałem, że i tak kiedyś będę grał w tym zespole. Miałem 13, może 14 lat. Później wydarzyła się niesamowita historia. Kiedy Tadeusz Nalepa przyjechał do Wrocławia, skąd pochodzę, zostałem mu przedstawiony jako młody, zdolny gitarzysta. Przyjął mnie bardzo sympatycznie w garderobie, którą miał w autobusie. Dał mi pograć na gitarze przed koncertem. Potem długo nie mieliśmy kontaktu, a kiedy już byłem w Budce Suflera, Tadek „wypożyczył” mnie na tournée do Związku Radzieckiego. Pamiętam, jak Romek Lipko zwracał mu uwagę, żeby koniecznie oddał mnie po miesiącu.

Tadeusz Nalepa wspominał, że bardzo lubił koncerty w Związku Radzieckim. Czuł się wtedy jak zachodnia gwiazda, bo grał dla wielotysięcznej widowni spragnionej blues-rocka, na ogromnej scenie.

Rzeczywiście było wspaniale. Oglądało nas kilkanaście tysięcy fanów. Też czułem się wtedy jak król rock and rolla, bo podczas każdego koncertu przychodził moment, kiedy Tadeusz zostawiał mnie na scenie solo. Mogłem się wtedy wygrać i wybiegać do woli. Przyjemnie było patrzeć, jak marynary szły w górę. Po powrocie do Polski na kilka tygodni zamieszkałem w domu Tadka, w Józefowie pod Warszawą. Trochę graliśmy, trochę balangowaliśmy. Spędziłem z nim niezapomniane dni, które dały mi wiele jako muzykowi i przyszłemu liderowi Lady Pank. Był silną osobowością. O wszystkim decydował i dawał rady. Siłę charakteru pokazał podczas choroby. Na jego miejscu niejeden by się załamał. A on trzymał fason do końca.

Jak to możliwe, że nie nagraliście razem żadnego albumu?

Zawsze mówił: co się spieszysz, zawsze będzie czas, zdążymy. Nie zdążyliśmy. Płyta ma być dla tych, którzy go kochali. Dlatego nie będzie aranżacji odbiegających zbytnio od oryginalnych. Osobiście starałem się grać tak jak Tadek. Zależało mi również na tym, żeby jego piosenki wykonali gitarzyści, z którymi występował na płytach i na koncertach. Zagrają Andrzej Nowak, Darek Kozakiewicz, Marek Raduli, Leszek Cichoński, Maciek Silski, Jerzy Styczyński. W finale Piotrek Nalepa z zespołem Niebo wykona własną kompozycję.

Ojciec polskiego bluesa wypożyczał pana z Budki Suflera, a proszę powiedzieć, co to była za historia z Alexisem Cornerem, który wypromował muzyków The Cream i The Rolling Stones?

Miałem wtedy 17 lat, z dowodem tymczasowym, takim w czerwonych okładkach, wyjechałem do NRD z zespołem Katia und Roman założonym przez Romana Runowicza i jego żonę. Graliśmy w najlepszych salach i zarabialiśmy mnóstwo pieniędzy. Miesięczna pensja enerdowskiego inżyniera wynosiła 400 marek wschodnich, a ja miałem dziesięć razy tyle. Kąpaliśmy się w szampanie. Miałem wynajęte piękne mieszkanie w Berlinie. Czułem się jak na Zachodzie. Mogłem sobie kupić gitarę z prawdziwego zdarzenia – model LG Gibsona. Po jednym z koncertów przyszedł do mnie do garderoby pianista, z którym graliśmy, a potem w mieszkaniu Romka Runowicza nagrał na magnetofonie mój bluesowy jam. Wrzucił taśmę za cholewę kowbojskiego buta i wywiózł ją na Zachód. Po dwóch tygodniach miałem telefon z Holandii, gdzie Alexis Corner nagrywał album. Dostałem propozycję dziesięciu koncertów w Anglii i Niemczech Zachodnich.

I co pan zrobił?

Szczerze mówiąc, wymiękłem. Byłem młody, przed wojskiem. Po roku mój przyjaciel i gitarzysta Alek Mrożek pojechał do NRD grać z Katie und Roman, dowiedział się o sprawie, wrócił i spytał: „Jan, czemu? Przecież byłbyś znany na całym świecie!”. A dla mnie to nie było takie ważne.

Pamiętam, jak opowiadał pan o rezygnacji z kontraktu i kariery Lady Pank w Stanach Zjednoczonych na początku lat 80. – również bez większych emocji.

Bo nigdy nie kręciła mnie wielka sława. Z Ameryki chciałem wyjechać jak najszybciej. Mieliśmy przesyt koncertów, mieszkania w hotelach, balang, skandali. Życie na krawędzi mogło się źle skończyć. Najbardziej chwalę sobie obecny czas. Mogę spokojnie pracować, bo nie ma szaleństwa 200 – 300 koncertów rocznie jak na początku lat 80. i problemu z fanami, którzy nie dawali mi spokojnie przejść ulicą. Musiałem się zapaść pod ziemię, zniknąć. Teraz jest super. Gram i nagrywam, ile chcę, spaceruję po mieście bez problemu. O tym zawsze marzyłem.

Zanim założył pan własny zespół, terminował pan w innych grupach przez wiele lat. Tymczasem teraz wszyscy chcą mieć już na starcie wszystko – nawet gdy brakuje talentu.

Tylko terminując u doświadczonych muzyków, można poznać swoją wartość. Nie ma się co spieszyć. Na wszystko przychodzi czas. Nie rozumiem tego dzisiejszego wyścigu do kasy.

Dla pana pieniądze nie były ważne?

A skąd. Będąc w Budce Suflera, nigdy nie interesowałem się tym, ile zarabia lider. Dostawałem swoją stawkę. Ważne było, żeby starczyło mi na przejazd pociągiem i obiad. Żywiłem się w barach mlecznych.

Wszyscy dziś narzekają, że żyjemy w czasach reality show, a pan mówi, że ludzie potrafią uszanować prywatność publicznych osób na ulicy.

Tak powinno być, ale z tego, co widzę, większość potrzebuje podglądania, telewizji, Internetu jak powietrza. Mnie to żenuje. Jesteśmy świadkami sytuacji niesmacznych. Koleżanki i koledzy z branży przekazują mediom nieprawdziwe informacje, zaczynają się plotki, sztuczne skandale i sztuczna popularność. Po co to wszystko?

Zwłaszcza my, artyści, powinniśmy dbać o swoją wrażliwość i intymny świat. Tylko wtedy możemy dać ludziom wiele radości, przeżyć i doznań: sztukę ważniejszą niż ploteczki z życia prywatnego.

A kiedy dochodzi do głosu pana kompozytorska wrażliwość?

Najpierw muszę się wyciszyć. Spaceruję, łowię ryby albo jeżdżę na motorze. Dotykam instrumentu, gdy wszystko mam już poukładane w głowie. Dopiero wtedy zamykam się w pokoju czy nagrywam w studio i potrafię w trzy, cztery dni zarejestrować kilkanaście utworów, które tworzą spójny album. Nigdy nie pomyślę: o, dziś wezmę gitarę i coś skomponuję. Wszystko musi być wcześniej przemyślane.

Zaskakujące są pana słowa o konieczności wyciszenia, bo uważa się pana za osobę niezwykle energiczną, wręcz emocjonalną bombę.

Jestem wybuchowy, potrafię się szybko zdenerwować. Czasami wystarczy wejść do restauracji, gdzie kelner przyjmuje zamówienie, a przynosi co innego. No, można się wściec. Życie pełne jest takich sytuacji. Chciałoby się żyć bezstresowo, jednak się nie da. Na szczęście, to tylko jedna strona mojej natury.

A co może łączyć łowienie ryb i jazdę na motorze, jeśli chodzi o sposób na wyciszenie?

Mam dwa motory. Jeden do jazdy szybkiej, która wywołuje adrenalinę, co też na mnie dobrze działa. Ale drugi to harley, spacerowy. Kiedy jadę polną drogą, a wokół mnie faluje i tańczy zboże – trudno sobie wyobrazić piękniejszy widok.

A bierze panu ryba czy wystarczy patrzenie na spławik?

Na Mazurach zdarzało mi się patrzyć na spławik nawet dwa dni. Jeśli nic nie złapałem – jechałem do centrali rybnej albo do rybaków. Też przyjemnie. Ale kiedy odwiedziłem kuzyna w Stavanger w Norwegii, przez dwa tygodnie łowiliśmy każdego dnia po 30 potężnych ryb. To była niesamowita przygoda. Jednak trzeba uważać – za łowienie na żywca, na muchę, idzie się w Norwegii do więzienia na trzy miesiące. Norweskie ryby trzeba łowić na mrożone krewetki.

Zaskoczył pan nas ostatnio udziałem w nagraniu albumu „Rock Loves Chopin”. Jakie były pana wcześniejsze spotkania ze światem muzyki klasycznej?

W ogóle nie miałem takich spotkań, jeśli nie liczyć mojego dawnego sąsiada Janusza Olejniczaka. Czasami improwizowaliśmy, on za klawiszami, ja na gitarze, ale na realizację poważnego projektu brakowało czasu. Znaleźliśmy go teraz, gdy Andrzej Matusiak, szef Stołecznej Estrady, zaproponował mi uczestnictwo w sesji przygotowanej przez młodego, zdolnego gitarzystę Radka Chwieralskiego. Wszyscy mogliśmy odczuć, jak wspaniałym melodykiem był Fryderyk Chopin.

Ale to nie ostatnie pana słowo w tym roku.

W przygotowaniu jest moja solowa płyta pod szyldem Jan Bo, drugi album duetu Borysewicz – Kukiz i „Lady Pank symfonicznie”. Mam 53 lata, a czuję się, jakbym miał dopiero 25. Kiedy skończę 60, żeby rozładować nadmiar energii, będę chyba musiał zacząć grać heavy-metal.

Rocznik 1955. Wirtouz gitary, jedna z barwniejszych postaci polskiej sceny rockowej, założyciel i lider Lady Pank. Początkowo chciał być perkusistą. Jako gitarzysta debiutował w wieku 17 lat w zespole Nurt. Występował z NRD-owskim duetem Katia und Roman, a potem w zespole Ireneusza Dudka, Apokalipsa. Od 1978 r. współpracował z grupą Budka Suflera, nagrał z nią trzy płyty, skomponował m.in. „Nie wierz nigdy kobiecie”. Ostre gitarowe albumy nagrywał pod pseudonimem Jan Bo. W duecie z Pawłem Kukizem zrealizował album z przebojem „Bo tutaj jest, jak jest”. Współpracował z Grzegorzem Ciechowskim, zespołem The Fotoness, Urszulą, Ewą Bem. Jego największe przeboje to „Mniej niż zero”, „Mała Lady Punk”, „Vademecum skauta”, „Tańcz, głupia, tańcz”, „Zostawcie Titanica”.

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"