To była sensacja. Kolorowy, plastikowy zegarek, który dobrze chodził i którego nie trzeba było nakręcać. Kiedy w Polsce wczesnych lat 80. pojawił się pierwszy swatch, od razu stał się marzeniem, nie tylko nastolatków, szpanem i luksusem.
Chyba nie całkiem w ten sposób pojmowali go jego twórcy. Im chodziło o zegarek tani, modny, który można by wymienić na modniejszy, gdy się znudzi. Ale w Polsce nie było tak dobrze. Na Zachodzie boom giełdowy, u nas bida po stanie wojennym i kartki. 50 dolarów to był majątek, a swatch kosztował pensję nauczyciela.
Do tej pory w naszej strefie geograficznej zegarek to była świętość. Symbol dostatku, trwałości. Pierwszy dostawało się na komunię, następny od ojca albo po ojcu na maturę. Królowały ruskie poljoty, enerdowskie ruhle. Tissoty, longiny i doksy mieli tylko zamożni albo ci, którzy odziedziczyli je po rodzinie.
Szwajcarskich producentów zegarków pod koniec lat 70. ogarnął kryzys. Udział w globalnej produkcji spadł z 45 do 15 procent, konkurencją stały się tanie i brzydkie zegarki kwarcowe z Azji. Coś należało zrobić.
Zaczęto pracować nad uproszczonym mechanizmem w plastikowej obudowie. Po wielu próbach powstał mechanizm składający się z 51, a nie, jak dotąd, z 91 części. Zegarek był nie tylko dokładny, ale wodoszczelny i wstrząsoodporny. Miał lekką plastikową obudowę.