Piknik z Moniką Brodką i Kayah w rolach głównych to powtarzana od lat norma. Jeśli dodać do tego zestawu Lady Pank i Dodę – sprzedaż kilku tysięcy biletów gwarantowana. Ale gdy jeszcze połączyć to z jakimś celem społecznym, a na koniec skojarzyć z wielkim triumfem sportowym, otrzymujemy już niemal międzynarodowe wydarzenie kulturalne.
Takim tokiem rozumowania poszli właśnie organizatorzy PKO BP London Live – gabarytowo największego święta polskiej muzyki poza granicami naszego kraju, artystycznie – imprezie tylko doskonałym nagłośnieniem wyróżniającej się na tle setek podobnych, odbywających się nieustannie w Polsce.
Niemal od początku było jasne, że organizatorzy pójdą po linii najmniejszego oporu i zaproszą te gwiazdy, które od wielu sezonów w niemal niezmiennym repertuarze brylują po wszelkich festynach i festiwalach.
Może i nic w tym złego, bo dwunastotysięczna publiczność zgromadzona w Wembley Arena doskonale bawiła się na „Son Of The Blue Sky” Wilków, „Zamkach na piasku” Lady Pank czy „Na językach” Kayah. I czemu nie – wykonanie, zwłaszcza w przypadku grupy Roberta Gawlińskiego było rzeczywiście wytrawne. Rzecz jednak nie w tym, co zrobiono, ale czego nie zrobiono.
London Live miał być festiwalem innym. Organizatorzy postanowili nie tylko zabawiać złaknionych polszczyzny emigrantów taneczno-wokalnym show wciąż pozującej na lolitkę Dody, ale też udowodnić, że Polska oprócz biesiadno-rockowych hitów sprzed dwóch dekad ma do zaoferowania muzykę artystycznie bliższą współczesnym kanonom światowego grania.