Rzadko dziś głos artysty na żywo brzmi równie atrakcyjnie jak na płycie. Coraz więcej gwiazd wspomaga się w studiu rozmaitymi sztuczkami technicznymi, a potem w sali koncertowej rozczarowuje słuchaczy. Ian Bostridge jest szlachetnym wyjątkiem. Gdy tylko rozpoczął arię z „Mesjasza” Haendla, wiadomo było, że cały wieczór przebiegać będzie tak, jak oczekiwaliśmy.
Brytyjczyk Bostridge jest tenorem wyjątkowym. Nie próbuje olśnić słuchaczy wokalnymi sztuczkami, jego głos ma szlachetną naturalność i delikatność. Sam artysta zdaje zaś sobie sprawę z pewnych jego ograniczeń. Nie zamierza więc rywalizować z takimi sławami jak Villazon czy Florez. Śpiewa to, co może wykonać jak najlepiej.
[wyimek]Śpiewak tak inteligentny jak Ian Bostridge to rzadki okaz w dzisiejszym świecie[/wyimek]
Jest przy tym – co również rzadkość – śpiewakiem inteligentnym i mądrym. Interpretacja każdej arii wynika z wnikliwej analizy jej tekstu i znawstwa stylu epoki, w której powstała. Większość swych płyt obdarza przecież autorskimi, wnikliwymi komentarzami.
Nawet zaś wówczas, gdy jak wczorajszego wieczoru w Filharmonii Narodowej, wprowadzał słuchaczy wyłącznie w muzyczny świat jednego kompozytora – Haendla, czynił to tak, by nie nużyć. Każdy wybrany przez niego fragment z dzieł tego mistrza baroku wypełniony był innymi emocjami.