Najpopularniejsza wokalistka lat 90. u progu XXI wieku znalazła się na dnie. Z pięknej kobiety śpiewającej miłosne hymny przemieniła się w wychudzony wrak, narkomankę uwięzioną w burzliwym małżeństwie.
Bezbarwne piosenki, odwołane koncerty, wielokrotnie przekładana premiera albumu – Houston była skreślona. W amerykańskiej rozrywce powrót z takiej otchłani jest niezwykle trudny. Nie udało się Britney Spears, która przeszła załamanie nerwowe i straciła pozycję ikony nastolatków. Nawet jako „naprawiony” muzyczny produkt jest niewiarygodna. Na nowej płycie Houston nie ma słabych piosenek, wyłącznie te, które z czasem zyskują
W ciągu dekady, która upłynęła od ostatnich sukcesów Houston, pop się zmienił. Przeszedł hiphopowy tajfun, a młode konkurentki – jak Rihanna i Beyoncé – zdążyły wygodnie się usadowić w czołówce, a rówieśniczki Houston kolejno odpadały z wyścigu.
Dlatego to, z czym wraca Whitney, robi wrażenie. Drugie życie dał jej Clive Davis, wielki amerykański producent, który w latach 80. odkrył jej talent, jak wcześniej Joplin i Springsteena. Teraz zadbał, by piosenki dla jego wokalistki pisali najlepsi autorzy, np. R. Kelly, fachowiec od r&b, i nowe gwiazdy – choćby Alicia Keys. Nowoczesne aranżacje z pogranicza hip-hopu i dance’u zapewnili młodzi producenci, m.in. rozchwytywany Swizz Beatz. Ale siłą płyty jest coś innego – spójna kompozycja całości. Na „I Look to You” nie ma słabych piosenek, wyłącznie te, które z czasem zyskują. Powstaniu albumu towarzyszyło staromodne i szlachetne przekonanie, że będziemy do niego wracać, by słuchać utworów po kolei, nie jak w Internecie – na wyrywki.
Wiele z nich Houston zmienia w osobiste manifesty. W zwycięskiej „Nothin’ but Love” są podziękowania: dla najbliższych, nauczycieli, nawet tych, którzy źle jej życzyli. Wyraźny rytm znika, by wybrzmiały słowa: „Mogłam tkwić w bólu, ale w życiu nie to się liczy. Nikogo nie winię za sprawy, których nie rozwiązałam. Chcę tylko śpiewać swoją piosenkę”.