Dosłownie. W tym momencie z wielkich głośników ryknie potężny riff rozpoczynający „Rock’N’Roll Train”. Tak zapewne zacznie się warszawski koncert jednej z największych legend metalu – AC/DC.
Tego rockowego cyrku, jakim są występy tej grupy, żaden miłośnik rocka nie może opuścić. I choć pewnie trochę racji mają ci, którzy uważają armaty strzelające ze sceny fałszywymi jednodolarówkami czy wyrzucające w powietrze olbrzymią, dmuchaną półnagą kobietę za przejaw rockowego infantylizmu. Ale przecież m.in. na tym polega siła tego show. Ma być beztroską, fajną zabawą z przymrużeniem oka. Tak więc ci muzycy z całą pewnością nam ją dostarczą.
Angus Young, jak zwykle ubrany w szkolny mundurek, będzie poruszał się w charakterystycznych „kaczych podskokach”, jego bratu mało głowa nie odpadnie od trzepania włosami w rytm perkusji, a wokalista Brian Johnson zacznie udawać swojskiego chłopaka w bezrękawniku i czapce oprychówce. A wszystko to w szalonym rytmie prostych, ale nieprawdopodobnie czadowych kawałków.
Bo muzycy AC/DC w jakiś tajemny sposób posiedli umiejętność przekazywania nieprawdopodobnej ilości energii w swoich piosenkach. Niby nie ma w nich niczego nadzwyczajnego – prosto grająca sekcja rytmiczna, na tle której ostro grają dwaj gitarzyści i skrzeczy wokalista. A jednak mają to coś. Wystarczy popatrzeć na jakikolwiek koncertowy teledysk, by zobaczyć tysiące ludzi skaczących w rytm do upadłego. Albo przeczytać dane o dystrybucji płyt – tylko w USA zespół sprzedał ponad 70 mln egzemplarzy, plasując się w pierwszej piątce obok The Beatles, Led Zeppelin, Pink Floyd i The Eagles.
Za tym sukcesem stoją dwaj gitarzyści, bracia Angus i Malcolm Young, którzy w 1973 roku założyli w Sydney rock’n’rollowy zespół. Jednak dopiero szósty studyjny album „Highway To Hell” z 1979 roku przyniósł im wielką, międzynarodową sławę. Rok później umarł wokalista Bon Scott i kiedy się wydawało, że ich kariera się skończy, po roku wrócili z nowym frontmanem Brianem Johnsonem i kapitalną płytą „Back in Black”.