Wywodzi się ze starej szkoły popu. Czyli tej, która dostarcza rozrywki przede wszystkim przez muzykę, atrakcyjny wizerunek stawia na drugim miejscu. Nowa szkoła działająca pod patronatem Lady Gagi oferuje już tylko stylizację i mocne wrażenia, melodii w tym nie ma żadnej.
Założyłam, że Aguilera posłusznie dołączy do korowodu, ale mile się rozczarowałam. Spróbowała sprostać standardom Jacksona i połączyć gatunki w równych proporcjach, tworząc panoramę świeżych tendencji.
Płyta „Bionic” to odważne zagranie, bo Aguilera wróciła do motywów sprzed kilku sezonów i umiała je ciekawie przetworzyć, a przecież w popie reguły są nieubłagane, i to, co niedawno wyszło z mody, musi dwie dekady odleżeć z etykietą „obciach”, nim wróci do łask. Aguilera poszła pod prąd i wygrzebała z muzycznego worka wszystko, na co miała ochotę. Trochę ciężkich bitów i przesterowanych brzmień do tytułowego „Bionic”. Niezawodny klubowy puls i syntezatory do „Not Myself Tonight”, przy której dziewięć na dziesięć dziewczyn porzuci drinki i pobiegnie na parkiet, by poczuć, że – zgodnie z tytułem – „dziś nie jest sobą”.
W „Woohoo” bezwstydnie sięgnęła po sprawdzony numer – popową piosenkę postawiła na solidnym hiphopowym fundamencie. To świetny utwór, w którym doświadczona wokalistka prowokuje dyktatorów mód. Nikt jej nie wmówi, że hip-hop i r&b są już passé. I że piosenkarka nie musi umieć śpiewać. Zaskoczeniem jest też „Desnudate” – dynamiczny, przesycony seksapilem utwór z latynoskimi motywami. To fuzja taneczności Janet Jackson i gorączki Jennifer Lopez. Aguilera chce podnosić ciśnienie i podniecać, ale nie bulwersować.
Są i wpadki: pojawiają się powtórki, płyta się dłuży. Zamykająca „Vanity” wypadła mdło, a „Glam” to spóźniona pochwała świata mody i blichtru. Odkąd Madonna nagrała perfekcyjną „Vogue”, w ogóle nie warto wchodzić na tę ścieżkę. Z opresji w nieciekawej muzycznie „Prima Donnie” Aguilerę ratują umiejętności wokalne – ma zmysłowy, mocny i ładnie wibrujący głos.