To najbliższy jazzowym korzeniom album McLaughlina, chętnie sięgającego po rockowe i klasyczne motywy, ale także nagrywającego z artystami z kręgu world music.
Na muzyczną drogę i życie duchowe McLaughlina największy wpływ wywarł jeden album Coltrane’a – „A Love Supreme” z 1965 r., choć nawet dziś gitarzysta przyznaje, że wówczas nie rozumiał tej muzyki. Ale na okładce znalazł słowa saksofonisty, które naprowadziły go na drogę własnych duchowych i twórczych poszukiwań, bo muzyka Coltrane’a była żarliwym i szczerym wyrazem uwielbienia dla Najwyższego.
W 1965 r. McLaughlin miał już za sobą grę w czołowych brytyjskich zespołach r’n’b: Georgie Fame’a, Grahama Bonda i Briana Augera. Był sfrustrowany powtarzaniem prostych akordów, czuł, że jego powołaniem jest improwizacja. Płyt amerykańskich jazzmanów słuchał od końca lat 50., w tym nagrań Coltrane’a, ale „A Love Supreme” było dla niego olśnieniem.
– Usłyszałem coś, czego nie mogłem ogarnąć jako muzyk. Na okładce albumu znalazłem poemat, modlitwę Coltrane’a, który skłonił mnie do zadania sobie podstawowych pytań: Kim jestem? Kim jest Bóg? Czym jest wszechświat? – powiedział McLaughlin w rozmowie z dziennikarzem magazynu „Jazz Times”. Poszukiwanie odpowiedzi na te pytania wytyczyło artystyczną drogę gitarzysty.
Kiedy wyemigrował do Nowego Jorku, jego oryginalny styl gry od razu zauważyli inni. Do grupy Lifetime zaprosił go perkusista Tony Williams, a potem polecił Milesowi Davisowi. McLaughlin zagrał na najważniejszych jego płytach, które zapoczątkowały erę jazz-rocka: „In a Silent Way” i „Bitches Brew”. Niedługo potem założył The Mahavishnu Orchestra, najbardziej radykalną grupę nurtu fusion. Oprócz rockowych i jazzowych elementów znajdziemy u niego rhythm and bluesa, a nawet odniesienia do muzyki klasycznej.