Przyznam, że moje oczekiwania związane z Kongresem były dość skromne. Sądziłem, że spełni swoje zadanie, jeżeli wszyscy, którzy przejmują się losem polskiej kultury, spotkają się i sporządzą podstawowy spis problemów, jakie pilnie trzeba rozwiązać. Niewielki byłby pożytek z Kongresu, gdyby przerodził się on w kombatancki lament nad brakiem dotacji dla tych którzy walczyli z komuną, lub w imprezę biurokratyczną, administrowaną przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Już w okresie organizacyjno-koncepcyjnym, gdy jako członek Rady Programowej przyglądałem się przygotowaniom, nabrałem przekonania, że ministrowi Bogdanowi Zdrojewskiemu uda się zachować delikatny balans między inicjatywami oddolnymi, a rozwiązaniami sugerowanymi przez resort. Podczas Kongresu minister imponował siłą spokoju nawet wówczas, gdy przebieg obrad był bardzo dynamiczny.
Dało się to zwłaszcza odczuć w czasie panelu z udziałem m.in. Agnieszki Holland i Michała Zadary, który rozpoczął się od przemeblowania stołu prezydialnego, co było wizualnym sygnałem autonomiczności mówców wobec organizatorów kongresu. Jestem przekonany, że twórcy właśnie tak powinni się zachowywać. Gdyby nie kontestowali rzeczywistości – byłbym zaniepokojony. Tylko artysta, którego ożywia pasja, złość a nawet wściekłość, może tworzyć dzieła silnie emocjonalne. Twórczość artystów zadowolonych – więdnie, zmieniają się oni w sytych konsumentów. Przypominają utuczone karasie w stawie.
Największym zaskoczeniem podczas Kongresu było dla mnie zderzenie się dwóch definicji wolności – rynkowej i artystycznej. Jak wiadomo, wystąpienie profesora Leszka Balcerowicza wywołało ostre polemiki. Mówił on językiem ekonomicznej teorii liberalnej, zaś artyści odebrali to jako twierdzenie, iż są jak dzieci, którym rodzice muszą zapewnić utrzymanie bez prawa do ingerowania w to, co ich podopieczni robią. Leszek Balcerowicz przemawiał zdecydowanie, tak jak ma w zwyczaju, ale jego odwołanie się do wzorów radzieckich komisarzy, którzy zapewniali artystom wszystko, ale zabierali wolność tworzenia, pozwoliło postawić problem na ostrzu noża: w warunkach wolnego rynku nie ma wolności artystycznej bez ryzyka porażki.
Kongres uważam za przedsięwzięcie pożyteczne przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, powstały diagnozy stanu kultury jako całości, a także poszczególnych jej części, które z pewnością zostaną wykorzystane przez administrację państwową. Po drugie, pozwolił na – choćby tymczasowe – przełamanie branżowych opłotków poszczególnych środowisk twórczych (i to był klimat troski o wspólną sprawę rozwoju polskiej kultury, przypominający ów pamiętny kongres Kultury, przerwany wprowadzeniem stanu wojennego w 1981 roku). Myślę, że zabrakło tego klimatu w pracach Komitetu Obywatelskiego Mediów Publicznych, który miał przygotować projekt ustawy medialnej.Odniosłem bowiem wrażenie – być może nietrafne – że większą wagę przykładano do mechanizmów finansowania, a nieco mniej wysiłku włożono w jasne zdefiniowanie tego, co z pieniędzy publicznych powinno być finansowane: na czym powinna polegać apolityczność mediów publicznych i w jaki sposób ją zagwarantować. Ta praca jest ciągle przed nami.