W 30. rocznicę fatwy wydanej na Salmana Rushdiego przypominamy tekst z 2015 roku.
Były czasy, gdy Salman Rushdie pisał najlepsze powieści na świecie. A jeśli nawet nie najlepsze, to niewielu można by wskazać takich, którzy w latach 80. XX wieku byli w stanie dotrzymać kroku pochodzącemu z Bombaju brytyjskiemu prozaikowi. Przypomnijmy trzy tytuły jego autorstwa, które się wówczas ukazały: „Dzieci północy" (1981) nagrodzone Bookerem, a później Bookerem Bookerów (dla najlepszej książki w historii tej prestiżowej i rzadko przypadającej dziełom przeciętnym nagrody!), „Wstyd" (1983), wspaniała opowieść o źródłach przemocy ze sceną polityczną Pakistanu w tle, i wreszcie „Szatańskie wersety" (1988), najgłośniejsza książka tamtej dekady, której owocem była nałożona na pisarza fatwa.
14 lutego 1989 roku był dniem, którego autor „Haruna i morza" nie zapomni nigdy. Gdy dotarł na pogrzeb swego przyjaciela Bruce'a Chatwina, Paul Theroux, autor cenionych książek podróżniczych, zażartował: „Podejrzewam, że w przyszłym tygodniu spotkamy się tu z twojego powodu, Salman". Chwilę wcześniej świat obiegła wieść o fatwie ogłoszonej przez ajatollaha Chomeiniego. Wyrok był krótki, ale dobitny: „Informuję wszystkich dumnych muzułmanów całego świata, że autor »Szatańskich wersetów«, książki godzącej w islam, Proroka i Koran, oraz wszyscy zaangażowani w jej wydanie, a znający jej treść, skazani są na śmierć". „Szatańskie wersety" przypomniały światu, że literatura może być rzeczą najwyższej wagi, czyniąc z niej sprawę życia i śmierci. Ofiarą fatwy padł japoński tłumacz książki, postrzelony został jej norweski wydawca, a rany kłute zadano autorowi włoskiego przekładu. Rushdie zapadł się pod ziemię. Publicznie pojawił się znowu dopiero na koncercie U2 w 1993 roku. Fatwę zdjęto pięć lat później, ale tak naprawdę nigdy nie przestała obowiązywać, choć pewnie też nigdy wyrok nie zostanie wykonany.