Jerzy Stuhr żegna się z teatrem

Jerzy Stuhr o współczesnym teatrze przed piątkową premierą "32 omdleń" w warszawskiej Polonii i o pomyśle na nową polską komedię

Aktualizacja: 14.04.2011 21:13 Publikacja: 13.04.2011 20:05

Jerzy Stuhr

Jerzy Stuhr

Foto: Fotorzepa, MS Magdalena Starowieyska

Przed piątkową premierą, na 40-lecie pana działalności scenicznej, przeglądałem pana ostatnie dokonania teatralne.

Jerzy Stuhr:

Mizerne.

Dziękuję, że mnie pan wyręczył. W Starym Teatrze ostatnia premiera z pana udziałem odbyła się w 2001 r. Byli to "Wielebni" Mrożka. W 2005 r. wyreżyserował pan w Teatrze Ludowym "Ryszarda III" i zagrał główną rolę.

Boże, aż tak? Pomału kończy się przygoda teatralna. Epoka mojego teatru odchodzi. Oglądam wiele przedstawień i nie czuję z nimi więzi, a już aktorskiej – to w ogóle. Nie mógłbym w nich grać.

Ale pana koledzy ze Starego Teatru – Anna Dymna i Krzysztof Globisz – występują z powodzeniem w spektaklach Jana Klaty.

Widziałem "Trylogię". Mnie to przypomina studenckie spektakle z lat 60. Naoglądałem się ich na festiwalach i w krakowskim Teatrze 38. Wtedy to było bardzo dobre, ale teraz uważam, że wyzywająco plakatowa prezentacja problemów nie jest dla mnie żadnym wyzwaniem. Ekshibicjonizm też mi nie odpowiada.

Teatr Klaty posługuje się skrótem, paradoksem, metaforą. To się panu nie podoba?

Wywodzę się ze szkoły teatru psychologicznego. Długie lata sam nauczam takiej techniki. Jestem po to, żeby pokazać człowieka, jego tajemnice, z nadzieją, że ktoś się w scenicznej postaci odbije. Pokocha ją, a może znienawidzi – tak jak Piotra Wierchowieńskiego. Zawsze chodzi jednak o relację człowieka z człowiekiem. Dzisiaj taka technika nie jest w modzie.

Ale nie mam wątpliwości, że Krzysztof Globisz stworzył w "Trylogii" kreację. Opowiedział rolę Andrzeja Kmicica nowymi środkami, z dystansem.

Też uważam, że rola Kmicica jest osiągnięciem. Ale Krzysztof jest ode mnie młodszy. Czuje się swobodnie w porwanych, pomieszanych strukturach teatralnych, gdzie rolę gra się fragmentami, wchodzi się w nią tylko na chwilę. Mnie by to sprawiło kłopot. Ale nie techniczny. Estetyczny. Z tego samego powodu nie mógłbym, tak jak młodsi koledzy, dopisywać do Szekspira własnych słów. Uważam to za błąd w sztuce.

A co pan sądzi o modnej ostatnio improwizacji?

Ja też dużo improwizowałem – zwłaszcza w filmie. Ale to były improwizacje na temat, a nie emocjonalne. Żałuję, że będąc rektorem krakowskiej PWST, nie wypracowałem formy przedmiotu "Improwizacja", chociaż Krystian Lupa mnie do tego namawiał. Bo to, co on robi, raz się udaje, a drugi nie. Wie pan, co ja nazywam improwizacją? Gry Gombrowicza!

Oznajmiał np. swojemu asystentowi: "Dostałem Legię Honorową", i żądał natychmiastowej riposty. Nie stereotypów w stylu "Gratuluję", tylko na przykład zdania: "Niesłusznie pan, mistrzu, Legię Honorową przyjął, ponieważ ostatnio otrzymał ją Francois Mauriac, z którym panu nie po drodze!". A na czym polegają emocjonalne? Na krzyku i mówieniu: "K...., pierd...., k..., pierd....". To są obszary współczesnego teatru, w które ja nigdy nie wejdę.

Ale Jan Englert, idąc do Teatru Rozmaitości, występując w "Teoremacie", mówi, że gra swoje. Ewa Dałkowska zaproszona przez Krzysztofa Warlikowskiego podkreśla, że czuje się w Nowym tak jak w Powszechnym, u Hübnera.

Warlikowskiego trzeba wyłączyć z tego, co mówiłem. Ewa ma rację. Ja też mógłbym grać u Warlikowskiego, tak jak umiem i lubię.

Dlatego młodsi reżyserzy, w tym Michał Zadara, mówią, że Warlikowski tworzy stary, psychologiczny teatr?

A czy to zarzut? Psychologia postaci nie jest powikłana, ale konsekwentnie budowana. Warlikowski pokazuje losy ludzi, a nie ich fragmenty.

A widział pan Strzępkę i Demirskiego?

Chciałbym zobaczyć, na czym polega ta ich prowokacja. Ale czy znalazłbym to, co tak bardzo cenię w teatrze, czyli wzruszenie? A moi koledzy, na przykład Jerzy Trela, wielokrotnie mnie wzruszali. Ewa Dałkowska wzrusza mnie u Warlikowskiego i Jacek Poniedziałek też. Obnaża się, ale w konkretnym celu. Aktorzy nowego typu nawet się o wzruszenie widza nie starają.

Długo namawiała pana Krystyna Janda na udział w "32 omdleniach"?

Przyjaźnimy się z Krysią i zawsze chciałem jej pomóc w Polonii, tylko zwlekałem. Również dlatego, że aktorstwo mojego pokolenia, przesiąknięte Grotowskim, niesłychanie eksploatuje fizycznie. Myśmy wychodzili na scenę, żeby się męczyć. W "Kontrabasiście" zawsze szedłem na mękę. Odkąd pamiętam – każdego wieczoru. Nienawidziłem publiczności. Dopiero przy ukłonach się rozchmurzałem, bo mi bili brawo. Dziś nie mam już tyle siły na uprawianie aktorstwa teatralnego. A salonowe chodzenie po scenie i ładne mówienie nie jest dla mnie. Oczywiście, jak cały dzień będę odpoczywał – to wycharczę "Kontrabasistę" wieczorem. Ale za dużo mnie to kosztuje.

Krystyna Janda zapytała pana na próbie: "Jurek, jak będziesz grał?". Pan odpowiedział: "Przyjdzie publiczność, będziemy mieli odpowiedź". Będzie pan grał – aż się boję powiedzieć – pod publiczkę?

Źle pan to zrozumiał. Będę grał wobec publiczności. A to różnica. Zwłaszcza w komediowym repertuarze muszę wiedzieć, czy widzowie myślą tak jak ja – żeby zrobić pauzę, poczekać na reakcję, by nie przykryła pointy. To sprawy techniczne. Wajda na przykład na próbach zawsze się zastanawiał, co widzowie pomyślą podczas spektaklu, żeby ich tylko nie zmylić. Wykonując przez wiele lat "Kontrabasistę", w którym partnerem była publiczność, również nie mogłem o niej nie pamiętać. Przez pierwsze 20 minut badałem, "kto dziś siedzi na widowni". Jak się za bardzo bawili – dodawałem tonów molowych. A jak byli za smutni – tonów dur. Czechow też daje przyzwolenie na taki kontakt – monologi są skierowane do publiczności.

Zapasiewicz, grając te same teksty, bawił się teatrem – przylepił sobie sztuczny nos, miał perukę.

A my będziemy się bawić ludzkimi charakterami. W "Niedźwiedziu" zagram obywatela ziemskiego Smirnowa, w "Oświadczynach" – Łomowa. Moim zdaniem to arcydzieło psychologicznej komedii! W "Historii zakulisowej" występuję w roli aktora, trochę kabotyna, który komentuje sam siebie. To będzie pointa historyjki. Żartu.

W tym tygodniu w Rzymie odbędzie się premiera filmu Nanniego Morettiego "Habemus papam". Gra pan rzecznika prasowego papieża, który popadł w depresję.

I już na mnie psy wieszają. Czytam, co też zrobiłem naszemu papieżowi i jak mocno go szkaluję. Tymczasem bohaterem filmu jest postać fikcyjna – Francuz grany przez Michela Piccoli. Na marginesie, w XIV w. zdarzyło się papieżowi Celestynowi załamanie nerwowe i nie mógł objąć urzędu. Świat katolicki może mieć trudności z zaakceptowaniem filmu, ponieważ wierzy w dogmat o wyborze głowy Kościoła przez Ducha Świętego. Ale jeśli ktoś ma wątpliwości i zastanawia się nad losem człowieka, który bierze na siebie odpowiedzialność za dwa miliardy wiernych – może sobie wyobrazić dramatyczną sytuację. Zawsze podziwiałem Włochów za to, że tematy, które u nas muszą być uznane za obrazoburcze, potrafią przedstawić w lżejszy sposób. Co nie znaczy, że tracą wiarę.

Ma pan też gotowy scenariusz polskiego filmu o swoim rówieśniku.

W tym tygodniu Polski Instytut Sztuki Filmowej ma zdecydować, czy wesprze projekt finansowo, bo już raz został odrzucony, chociaż sam chcę sfinansować połowę budżetu.

Cenzura?

Nie wiem. Historia zaczyna się w czasach stalinowskich, a kończy dziś, dotykając kluczowych momentów ostatnich dekad – lat 1956, 1968, 1970, 1980, 1989 i współczesności. Pisałem w poetyce "Zezowatego szczęścia" Munka. Wszystko jest wykrzywione, ironiczne, sceptyczne, jeśli chodzi o polskie bohaterstwo. Pomyślałem, że jak będę miał kłopoty z filmem, to niech sobie ludzie przynajmniej scenariusz poczytają. I Jacek Sieradzki wydrukuje go we wrześniowym "Dialogu".

Kim jest pana bohater?

A to ja pana zapytam, co było dla mojego pokolenia przedmiotem największego pożądania?

Jestem ciekaw!

Paszport! Bo dawał przepustkę za żelazną kurtynę. Mój bohater chwyta się różnych profesji, byle tylko dostać paszport. Chce być podróżnikiem, zostaje działaczem kulturalnym, pracuje w biurze podróży. A mimo to nie może biedak przez długie lata uzyskać zgody na wyjazd. Aż wreszcie obecnie znajduje zatrudnienie w kurii biskupiej. Ma jechać do Rio de Janeiro, żeby porównać statuę Chrystusa brazylijskiego i naszego, w Świebodzinie – który większy i ładniejszy. A wtedy... Jak pan widzi, chcę zrobić komedię. Może to jest dzisiaj niebezpieczne?

—rozmawiał Jacek Cieślak

 

Jerzy Stuhr

|

aktor, reżyser, pedagog

Stworzył teatralne kreacje w "Biesach", "Nocy listopadowej", "Zbrodni i karze" Wajdy, a także filmowe w "Wodzireju" Falka, "Amatorze", "Białym" i "Dekalogu X" Kieślowskiego. Mistrz komedii w "Seksmisji" i "Kilerze" Machulskiego. Użyczył głosu Osłowi w "Shreku".

Reżyser m.in. "Pogody na jutro" i "Korowodu". Prywatnie ojciec aktora Macieja Stuhra.

Przed piątkową premierą, na 40-lecie pana działalności scenicznej, przeglądałem pana ostatnie dokonania teatralne.

Jerzy Stuhr:

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"