Nie chciałbym, żeby to był rodzaj manifestacji... Procedury są takie, że dyrektor informuje aktora, w czym chce go obsadzić. Nie chciałem tej propozycji a priori odrzucać, mimo że teatr proponowany przez Majkę jest odległy od moich wyobrażeń. Już jako widz, oglądając go, odczuwałem bardzo duży dyskomfort. Kolega mawia, że mężczyzna po obejrzeniu takiego teatru powinien zburzyć dom, ściąć drzewo i zabić syna. Poczułem więc, że jestem zobowiązany porozmawiać z Mają o moich wątpliwościach dotyczących takiego teatru – co też zrobiłem na pierwszej próbie. Powiedziałem do jakiego stopnia jestem w stanie siebie „udostępnić", a na ile będę oponował. Po tej rozmowie uznała, że nie może mi tego zagwarantować. Rozstaliśmy się pokojowo i bez demonstracji żadnej ze stron.
„Lorenzaccio" Jacques'a Lasalle'a sprawił panu większą przyjemność?
Tak, choć to też nie jest teatr moich marzeń. On odszedł wraz z Jerzym Grzegorzewskim i już nigdy nie wróci. Jego smak, gust, styl pracy, język, którym się posługiwał, i osobowość naznaczyły mnie na cale życie. Aczkolwiek nie zamykam się na nowe doświadczenia, tylko dużo uważniej im się przyglądam, zanim się zaangażuję. Praca nad „Lorenzacciem" z reżyserem Lasalle'em wcale nie była łatwa. Ale zrobił spektakl zawodowo i śmiało można go pokazać ludziom. Pozostaje tylko kwestia, czy ktoś taki teatr lubi czy nie. Rzecz gustu.
Teatr wymaga czasu, a pan jest w nieustannym pędzie. Na nasze spotkanie spóźnił się pan 20 minut...
Mam oczywiście wyrzuty sumienia, ale wszyscy jesteśmy wkręceni w nieprawdopodobną spiralę i ciągle dokądś pędzimy. Wygląda na to, że jeśli chcemy w jakikolwiek sposób funkcjonować w tej rzeczywistości, zwłaszcza zawodowej, to po prostu trzeba się poddać temu zwariowanemu rytmowi. W rezultacie wszędzie jest nas za mało i wciąż jesteśmy spóźnieni. Ciągle pobieżnie, nie ma chwili, żeby się poskładać.