Mam nadzieję, że tak jak wcześniej Maria Callas i Montserrat Cabellé przyczyniłam się do tego, iż belcanto przestało być traktowane jako nieciekawa muzyka trzeciej kategorii. Zawsze staram się interpretować sercem, a niezwykłość belcanta polega na tym, że pozwala wyrazić tak wiele emocji. Kiedyś istniały szkoły nauki tego stylu, a jeden tryl ćwiczono przez kilka lat. Nie po to, by śpiewaczka osiągnęła koloraturową perfekcję, lecz by zinterpretowała tę muzykę tak, jak rzeczywiście została napisana, i umiała nadać jej różne odcienie. Belcanto jest trudne również dlatego, że wszystko zależy w nim od śpiewaka. Bellini i Donizetti oddawali te same uczucia co Wagner, Strauss czy Verdi. U tych kompozytorów zawarte są one również w orkiestrze, w operach belcanto przekazujemy je wyłącznie głosem.
Pani sama odkrywała jego tajemnice?
Pomagało mi doświadczenie życiowe, bo mamy tu wszystko: miłość, złość, pragnienie władzy, siłę, zdradę. Każdy z nas na swój sposób doświadczył tych emocji w życiu, dlatego każda interpretacja bywa inna. Młodzi potrafią wyśpiewać silnym, świeżym głosem wszystkie nuty, tymczasem sztuka belcanta polega na oddaniu mnogości niuansów. Szczególną rolę ma zaś do spełnienia dyrygent. Musi kochać i rozumieć muzykę belcanta, jest szyta drobnymi, delikatnymi ściegami – jak jedwabny dywan. Tymczasem nie każdy dyrygent w akompaniamencie orkiestry potrafi odnaleźć odbicie emocji wyrażanych przez śpiewaka.
A czy ważna jest atmosfera samego teatru? Pani ma kilka ulubionych scen w Europie, inne zaś omija.
Dlatego muszę powiedzieć, że po ubiegłorocznym występie zaliczam do nich Operę Narodową. Urzekła mnie warszawska orkiestra, gra z sercem i głębokim zrozumieniem. Odpowiada mi akustyka, a publiczność jest fantastyczna.
Jest szansa, że zobaczymy panią w Operze Narodowej w całym przedstawieniu?