Reklama
Rozwiń

Purpurowy deszcz w Gdyni

Dziś ostatni dzień jubileuszowego Open’era. Grają The Strokes i James Blake. Za rok festiwal w nowej odsłonie

Aktualizacja: 03.07.2011 23:35 Publikacja: 03.07.2011 10:00

Publiczność jubileuszowego X festiwalu Open'er w strugach deszczu

Publiczność jubileuszowego X festiwalu Open'er w strugach deszczu

Foto: Fotorzepa, BK Beata Kitowska

Sobotnia noc należała do Prince’a. Był na scenie przez ponad dwie godziny, a im częściej się żegnał, tym goręcej grał i tym chętniej wracał na kolejne bisy. – Jesteście szaleni, a więc jesteście moi! – cieszył się, gdy po raz czwarty wrócił zza kulis przywołany przez polską publiczność, rozpaloną ostrym funkiem. Prince zachwycał i zaskakiwał, śpiewał pełną pasji wersję „Nothing Compares 2 U”, seksowną „Little Red Corvette” i epicką „Purple Rain”, którą ozdobił wybuch złotego confetti. Razem z muzykami New Power Generation rozpętał funkowy sztorm.

Kilkudziesięciu tysiącom ludzi, którzy zjawili się wczoraj na lotnisku w Babich Dołach, dał pewność, że są w najlepszym miejscu na świecie. Kończył fantastyczne widowisko krzycząc: - Mógłbym grać dla was całą noc! I jemu, i nam było mało. Dla księcia popu rozchmurzyło się niebo, w sobotę nie spadła na scenę ani kropla deszczu. (Pełna relacja z koncertu Prince’a w poniedziałkowej „Rzeczpospolitej”).

Występujący w piątek Jarvis Cocker z Pulp zapamięta z Polski dwie rzeczy: gorące reakcje fanów i kąpiel w zimnej ulewie. Im mocniej lało, tym bardziej zaprzyjaźniał się z wytrwałą publicznością. A jego popisowy chwyt ze zdejmowaniem marynarki miał dodatkową symbolikę – lider Pulp był gotów moknąć razem z nami i obiecywał: „Zostaniemy tu tak długo, jak wy”. Zagrzewał tłum do zabawy: „Jedyny sposób na przetrwanie, to być w ruchu” – radził i rozpoczął dyskotekową „Year 2000”, a przed „Common People” zmieniał polski „Gdańsk” w angielski czasownik „dance”, tworząc nowy termin, z którego wynikało, że trójmiasto i taniec są nierozerwalnie związane. Występ Pulp był jednym z najlepszych w tegorocznej edycji Open’era, ale miał kilkakrotnie mniej widzów niż show Prince’a. Strugi deszczu przepychane kapryśnymi podmuchami wiatru, wielu zniechęciły.

W piątek na lotnisku w Babich Dołach było pustawo, ale ci, którzy przyjechali, bawili się świetnie.
Monika Brodka dała dobry koncert, choć grała krócej niż planowała - deszcz zalał instrumenty, skakanie na śliskiej trampolinie okazało się niebezpieczne, raz nawet kopnął ją prąd. Zespół dzielnie ratował się wersjami akustycznymi, a wokalistka – w geście solidarności z publicznością – wędrowała w deszczu i rozmazywała na twarzy resztki barwnego makijażu.

Ale dopiero fantastyczni klezmerzy z Abraham Inc. pomogli zapomnieć o deszczu. Połączenie jazzu z hiphopowym frazowaniem i melancholią żydowskich pieśni świetnie podziałało na Polaków. Wywodzący się z naszej części świata zaklęty w muzyce lament, przeniesiony do Nowego Jorku, gdzie został zmieszany z czarnymi brzmieniami, stworzył znajomo brzmiącą i porywającą kombinację. Ludzie tworzyli kręgi, w których wirowali, trzymając się za ramiona – to rzadki obrazek wspólnoty na Open’erze, gdzie festiwalowicze zwykle bawią się obok innych, nie z nimi.

W sobotę wróciła dobra pogoda, a z nią tłumy. Lotnisko zapełniło się podczas mocnego koncertu grupy Primus, oczekiwanej w kraju od kilkunastu lat. Gdy ich szalona gitarowa gonitwa przygotowywała publiczność na najważniejszy koncert Open’era, na Scenie Namiotowej pojawiła się Kate Nash - młoda brytyjska gwiazda sceny Indie. Ma do zaoferowania dziewczęcy wdzięk i skoczne utwory ozdobione krzykliwymi refrenami, ale być może i dla niej, i dla młodych wielbicieli jej rzekomego talentu byłoby lepiej, gdyby w tym czasie przenieśli się pod główną scenę, by podziwiać i uczyć się od Prince’a. Nash to gwiazdka generacji „zrób to sam i wrzuć na You Tube”. Purpurowy książę przybył z innej muzycznej planety.

Nie wiadomo, czy w przyszłym roku na Open’er zjawią się gwiazdy podobnej klasy. Mikołaj Ziółkowski, organizator festiwalu, planuje zmiany.

- Doszliśmy do pewnej ściany. Festiwal musi się zmienić – przyznał witając dziennikarzy na dziesiątych urodzinach imprezy. Polskę odwiedziły właściwie wszystkie gwiazdy zaliczane do pierwszego garnituru światowej muzyki, coraz trudniej zaskakiwać publiczność. Dlatego szef Alter Art zaplanował nową strategię: od przyszłego roku działać będzie scena środkowoeuropejska, promująca muzykę z Polski i okolic. To część pomysłu na lansowanie muzyków z naszej części kontynentu. Zamysł jest ambitny: nie tylko przyjmować zachwycających gości, ale reklamować lokalnych twórców tak, by zaczęli odwiedzać najważniejsze imprezy europejskie.

Open’er wpisał się już na mapę renomowanych festiwali – jest imprezą rozpoznawaną, nagradzaną i odwiedzaną przez zagranicznych miłośników muzyki. Jego sukces jest dobrą metaforą sytuacji Polski na międzynarodowej arenie: udowodniliśmy swój potencjał i atuty, zostaliśmy zauważeni. Pora na tym skorzystać i poczuć się w Europie jak u siebie. Ziółkowski uruchomi więc plan pięcioletni, nawet jeśli stawianie na mało znane, a ciekawe zespoły zmniejszy zainteresowanie festiwalem. Mniejsza frekwencja mogłaby zresztą wyjść imprezie na dobre – Open’er rozrósł się do rozmiarów, które utrudniają cieszenie się jego atrakcjami. Mimo znakomitej logistyki i organizacji, poruszanie się w 80-tysięcznym tłumie, kolejki i tłok odejmują imprezie charakteru wyjątkowości. Trudniej poczuć, że jest się świadkiem niezwykłych wydarzeń, w pewnym sensie – właścicielem unikatowego przeżycia. Wraz z dziesiątą edycją Open’era kończy się rozdział związany z polskim pragnieniem dogonienia świata i pościgu za mega gwiazdami. Pora przyjrzeć się własnej tożsamości i na globalnym targowisku kultury pokazać, na co nas stać.

Kultura
Pod chmurką i na sali. Co będzie można zobaczyć w wakacje w kinach?
Kultura
Wystawa finalistów Young Design 2025 już otwarta
Kultura
Krakowska wystawa daje niepowtarzalną szansę poznania sztuki rumuńskiej
Kultura
Nie żyje Ewa Dałkowska. Aktorka miała 78 lat
Kultura
„Rytuał”, czyli tajemnica Karkonoszy. Rozmowa z Wojciechem Chmielarzem