Sobotnia noc należała do Prince’a. Był na scenie przez ponad dwie godziny, a im częściej się żegnał, tym goręcej grał i tym chętniej wracał na kolejne bisy. – Jesteście szaleni, a więc jesteście moi! – cieszył się, gdy po raz czwarty wrócił zza kulis przywołany przez polską publiczność, rozpaloną ostrym funkiem. Prince zachwycał i zaskakiwał, śpiewał pełną pasji wersję „Nothing Compares 2 U”, seksowną „Little Red Corvette” i epicką „Purple Rain”, którą ozdobił wybuch złotego confetti. Razem z muzykami New Power Generation rozpętał funkowy sztorm.
Kilkudziesięciu tysiącom ludzi, którzy zjawili się wczoraj na lotnisku w Babich Dołach, dał pewność, że są w najlepszym miejscu na świecie. Kończył fantastyczne widowisko krzycząc: - Mógłbym grać dla was całą noc! I jemu, i nam było mało. Dla księcia popu rozchmurzyło się niebo, w sobotę nie spadła na scenę ani kropla deszczu. (Pełna relacja z koncertu Prince’a w poniedziałkowej „Rzeczpospolitej”).
Występujący w piątek Jarvis Cocker z Pulp zapamięta z Polski dwie rzeczy: gorące reakcje fanów i kąpiel w zimnej ulewie. Im mocniej lało, tym bardziej zaprzyjaźniał się z wytrwałą publicznością. A jego popisowy chwyt ze zdejmowaniem marynarki miał dodatkową symbolikę – lider Pulp był gotów moknąć razem z nami i obiecywał: „Zostaniemy tu tak długo, jak wy”. Zagrzewał tłum do zabawy: „Jedyny sposób na przetrwanie, to być w ruchu” – radził i rozpoczął dyskotekową „Year 2000”, a przed „Common People” zmieniał polski „Gdańsk” w angielski czasownik „dance”, tworząc nowy termin, z którego wynikało, że trójmiasto i taniec są nierozerwalnie związane. Występ Pulp był jednym z najlepszych w tegorocznej edycji Open’era, ale miał kilkakrotnie mniej widzów niż show Prince’a. Strugi deszczu przepychane kapryśnymi podmuchami wiatru, wielu zniechęciły.
W piątek na lotnisku w Babich Dołach było pustawo, ale ci, którzy przyjechali, bawili się świetnie.
Monika Brodka dała dobry koncert, choć grała krócej niż planowała - deszcz zalał instrumenty, skakanie na śliskiej trampolinie okazało się niebezpieczne, raz nawet kopnął ją prąd. Zespół dzielnie ratował się wersjami akustycznymi, a wokalistka – w geście solidarności z publicznością – wędrowała w deszczu i rozmazywała na twarzy resztki barwnego makijażu.
Ale dopiero fantastyczni klezmerzy z Abraham Inc. pomogli zapomnieć o deszczu. Połączenie jazzu z hiphopowym frazowaniem i melancholią żydowskich pieśni świetnie podziałało na Polaków. Wywodzący się z naszej części świata zaklęty w muzyce lament, przeniesiony do Nowego Jorku, gdzie został zmieszany z czarnymi brzmieniami, stworzył znajomo brzmiącą i porywającą kombinację. Ludzie tworzyli kręgi, w których wirowali, trzymając się za ramiona – to rzadki obrazek wspólnoty na Open’erze, gdzie festiwalowicze zwykle bawią się obok innych, nie z nimi.