Nadal słucham mamy

Aleksandra Kurzak zdradza, w jakich teatrach śpiewa najchętniej i gdzie spędzi tegorocznego sylwestra

Publikacja: 08.12.2011 15:55

Nadal słucham mamy

Foto: Rzeczpospolita, Konrad Bieliński KB Konrad Bieliński

"Rz": Lubi pani wracać na scenę Opery Narodowej?

Aleksandra Kurzak:

Zawsze wielką przyjemność sprawia mi przyjazd do Warszawy, choć nieraz zastanawiam się, czy nie śpiewam tu za często. Ostatnio Łucję z Lammer- mooru, wcześniej Traviatę, Gildę w „Rigoletcie"...

No i była jeszcze niespodzianka w postaci występu na koncercie sylwestrowym w ubiegłym roku...

Po prostu byłam w Warszawie, miałam wolne i kiedy przyszła taka propozycja, z przyjemnością z niej skorzystałam. Zaskakiwanie jest miłe i zgodne z moją naturą. Dlaczego nie? No ale, niestety, w tym sezonie nic takiego się nie szykuje, ostatnie dni roku spędzam w Nowym Jorku, śpiewam w Metropolitan.

Będą sylwestrowe fajerwerki w amerykańskim stylu?

Nigdy nie uważałam, że 31 grudnia jest dniem radosnym. Cieszyć się, że jest się o rok starszym? Sylwester nie ma takiego znaczenia jak święta. Boże Narodzenie poza domem jest znacznie ważniejsze i trudniejsze, gdy czasem przychodzi spędzić je bez bliskich, samej w czterech ścianach.

Przejmuje się pani recenzjami?

Już nie. Od czasu, kiedy przeczytałam znakomitą, wielce pochlebną recenzję ze spektaklu, który się nie odbył.

Z czyją opinią najbardziej się pani liczy?

Ze swoją i mojej mamy. Jest jedyną osobą, której słucham i ufam w kwestiach zawodowych.

Zadebiutowała pani na scenie jeszcze jako studentka, właśnie u boku mamy w roli Zuzanny w „Weselu Figara". Większa była przyjemność czy trema?

To mama denerwowała się bardziej niż ja, o czym wspomina do dziś. Rzeczywiście czuła większą odpowiedzialność, byłam przecież nie tylko jej córką, ale i uczennicą... Stremowana zaczęła śpiewać i wypadła z tonacji. Podobno popatrzyłam, zmroziłam ją wzrokiem i przez zaciśnięte zęby powiedziałam tylko: „mamo"... Wtedy zrozumiała, że jestem silniejsza od niej. Ale sama też trochę tremy miałam, tyle że raczej z powodu okoliczności: śpiewu z orkiestrą w wielkiej sali operowej.

I tak zostało do dziś? Słynne sale mają specyficzną publiczność...

Owszem. Amerykańscy melomani są bardzo żywiołowi i ciepli, przychodzą, by miło spędzić czas. Zazwyczaj w teatrze panuje świąteczna atmosfera. A w La Scali jest nastrój cmentarza i grobu, widzowie potrafią zmiażdżyć wykonawcę za jeden dźwięk zaśpiewany inaczej, niż oni sobie wyobrażają. Nawet gdy został wykonany zgodnie z partyturą, lecz wbrew tradycji, bo tę stawiają ponad wszystko. Bywają okrutni. Potrafią się kłócić, wyzywać. Ostatnio nawet w trakcie przedstawienia wezwano policję, by uspokoić krewkich widzów. Na szczęście mnie nic takiego jeszcze się tam nie zdarzyło.

Trudniej było debiutować w La Scali niż w Metropolitan?

Każdy następny debiut na kolejnej scenie jest trudniejszy od poprzedniego. W Nowym Jorku nie miałam nic do stracenia, bo byłam tylko etatową śpiewaczką w Hamburgu. Występowałam gościnnie, w charakterze „no name". Kiedy jednak się udało, poprzeczka została podniesiona.

U pani wszystko szło gładko...

Ale zdarzało mi się też słyszeć odmowne podziękowania na przesłuchaniach, jak choćby w małym teatrze w St Gallen. W Operze w Dreźnie zakomunikowano mi: „jak będzie pani kiedyś sławna, my też panią zaprosimy".

Odezwali się?

Tak! Proszę sobie wyobrazić, że zostałam zaproszona na przyszłoroczną galę karnawałową, choć już przez innego dyrektora. Jednak od tamtego zdarzenia upłynęło ładnych kilka lat.

Jak już się zaszło tak daleko jak pani, to o czym się marzy?

Zawsze jest o czym. Kiedy człowiek wdrapie się na szczyt, okazuje się, że na nim jest jeszcze kolejny. Poza tym sama dla siebie chcę być coraz lepsza. Sporo od siebie wymagam i umiem ocenić się niezależnie od recenzji.

Przy tylu zajęciach znalazła pani czas, żeby się doktoryzować. Do czego to potrzebne?

Mój tata mnie namówił. Powiedział, że w życiu nigdy nic nie wiadomo. Doktoryzowałam się z Gildy z „Rigoletta". Trzeba też było trochę pouczyć się filozofii i napisać pracę o postaci. Pożyteczna gimnastyka umysłu.

Jest pani pierwszą Polką w historii wokalistyki, która podpisała kontrakt fonograficzny z firmą DECCA. W sierpniu ukazał się pani album „Gioia", zyskał już status Złotej Płyty. Czy przyjemność nagrywania jest porównywalna z występowaniem na scenie?

Pomysł płyty był bardzo przyjemny, ale samo nagrywanie trudne. Wymagało kolosalnej koncentracji i kondycji, nagrywaliśmy po dwie sesje dziennie.

Nauczyła się pani jeszcze czegoś przy tej okazji?

Cierpliwości, której ciągle mi brakuje, tak w życiu zawodowym, jak i prywatnym.

—rozmawiała Małgorzata Piwowar

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"