Zadebiutowała pani na scenie jeszcze jako studentka, właśnie u boku mamy w roli Zuzanny w „Weselu Figara". Większa była przyjemność czy trema?
To mama denerwowała się bardziej niż ja, o czym wspomina do dziś. Rzeczywiście czuła większą odpowiedzialność, byłam przecież nie tylko jej córką, ale i uczennicą... Stremowana zaczęła śpiewać i wypadła z tonacji. Podobno popatrzyłam, zmroziłam ją wzrokiem i przez zaciśnięte zęby powiedziałam tylko: „mamo"... Wtedy zrozumiała, że jestem silniejsza od niej. Ale sama też trochę tremy miałam, tyle że raczej z powodu okoliczności: śpiewu z orkiestrą w wielkiej sali operowej.
I tak zostało do dziś? Słynne sale mają specyficzną publiczność...
Owszem. Amerykańscy melomani są bardzo żywiołowi i ciepli, przychodzą, by miło spędzić czas. Zazwyczaj w teatrze panuje świąteczna atmosfera. A w La Scali jest nastrój cmentarza i grobu, widzowie potrafią zmiażdżyć wykonawcę za jeden dźwięk zaśpiewany inaczej, niż oni sobie wyobrażają. Nawet gdy został wykonany zgodnie z partyturą, lecz wbrew tradycji, bo tę stawiają ponad wszystko. Bywają okrutni. Potrafią się kłócić, wyzywać. Ostatnio nawet w trakcie przedstawienia wezwano policję, by uspokoić krewkich widzów. Na szczęście mnie nic takiego jeszcze się tam nie zdarzyło.
Trudniej było debiutować w La Scali niż w Metropolitan?
Każdy następny debiut na kolejnej scenie jest trudniejszy od poprzedniego. W Nowym Jorku nie miałam nic do stracenia, bo byłam tylko etatową śpiewaczką w Hamburgu. Występowałam gościnnie, w charakterze „no name". Kiedy jednak się udało, poprzeczka została podniesiona.