Jivan jest ciekawą osobą, cieszy go gra na swoim instrumencie tu i teraz, tak jak cieszą go tak rzadkie dla muzyków powroty myślami do przeszłości. Bez pytania wymienia wszystkie ważne momenty w jego życiu: grę przed Stalinem po wojnie, objazd po USA z ogromną radziecką orkiestrą i koncert dla Kennedy'ego, występ przed królową Elżbietą, prezydentem Turcji, a także ogromną liczbę festiwali, czy złote medale i tytuły. Można jednak odnieść wrażenie, że bardziej od własnych zasług jest dumny z tego, że przy zdobywaniu sławy nieodłącznie towarzyszył mu duduk i muzyka jego rodzinnej Armenii.

Podczas niedzielnego koncertu Jivan wystąpił w kwartecie. Proste, ale bardzo szerokie, donośne, nostalgiczne brzmienie szybko wypełniło całą salę, trzy duduki tworzyły przepiękne, pełne tło pod grę Gasparyana.

- Czemu Duduk?  To tradycyjny ormiański instrument. Wszyscy starsi na nim grali, ja również zacząłem jak byłem bardzo mały – odpowiada muzyk na pytanie o pierwsze zetknięcie z instrumentem. - Trzeba go wykonywać wyłącznie z drzewa morelowego. Z dzikiej moreli. Rośnie sobie sama dziko w górach. Widziałeś taką kiedyś? Tylko z niej można zrobić dobry duduk. Kiedyś próbowałem wykonać go z innego rodzaju drzewa i zupełnie nie wyszedł - tłumaczy. - W 90% robię sam instrumenty. Ja zbieram drewno, suszę je w specjalnym miejscu i tylko tokarz nadaje mu kształt oraz odpowiedni rozmiar. Całą kwestię wykończeniową, to co nadaje specyfikę i brzmienie instrumentu, wykonuję samodzielnie. Każdy duduk jest wyjątkowy, traktuję je jak członków rodziny – dodaje artysta.

Duduk nie jest fletem, chociaż go przypomina i tak go najłatwiej scharakteryzować. Najbliżej jest mu do oboju. Nie trzeba być wcale muzykologiem, aby tę różnicę usłyszeć. Gra Gasparyana była spokojna, ciepła, nie słychać było tu kaskad pojedynczych dźwięków, ani podobnych popisów. Nie ma też mowy o błędach. Gasparyan ćwiczy swój warsztat jako profesjonalista od przeszło 76 lat. I nadal nie znudziło mu się koncertowanie po całym świecie - Największą przyjemność mam z tego, gdy wszyscy z przyjemnością słuchają muzyki, kiedy może zagościć ona w sercu każdego. I to jest sensem życia.

Niedzielnego wieczoru Jivan przedstawił prawie wyłącznie muzykę ormiańską – tę tradycyjną, typową dla regionu, inspirowaną jego kulturą. - Dużo piszę, komponuję. Pieśń „Mama", poświęconą mojej matce, która zmarła, gdy miałem 3 lata, też sam napisałem – opowiada artysta. Do repertuaru rodem z Armenii wdarła się też „Ave Maria", trudno powiedzieć czy została zagrana, by europejskiej widowni sprawić przyjemność, czy by zaprezentować jak klasyczny utwór sprawdza się na ormiańskim instrumencie. Niestety klasyk Schuberta niespecjalnie pasował do delikatnego, choć wyraźnie orientalnego, oryginalnego repertuaru. Dlatego też trudno, aby to właśnie ten detal pozostał na dłużej w pamięci.