Przed północą tłum szczelnie wypełniał rozległe pole na terenie Muzeum Lotnictwa i śpiewał z Florence Welch każdą zwrotkę i refren. Jej wibrujący głos wspierało ośmioro muzyków, w tym trzyosobowy chórek, dwóch perkusistów i harfiarz. Wszystkie piosenki brzmiały znakomicie – czy to był radiowy przebój „Rabbit Heart”, akustycznie zagrane „Heartlines” czy finałowe folkujące „Dog Days Are Over”.
Jej sceniczne rytuały nie miały w sobie nic z efekciarstwa. Kto inny mógłby wypaść infantylnie, sypiąc złoty brokat na publiczność lub zbierając z pierwszych rzędów wianki i dekorując nimi swoich muzyków. Ona jednak nie. Była zachwycona reakcją publiczności. W jej wzruszeniu nie było śladu scenicznej pozy. W czarnej sukni tańczyła po scenie na bosaka, prezentując świetną formę wokalną.
Od początku widać było, kto jest najbardziej oczekiwaną gwiazdą w Krakowie. Tłumy młodzieży z wiankami na głowach czekały na Florence. Polska publiczność oszalała dla tej rudowłosej 27-latki. Debiutanckim „Lungs” z 2009 r. przykuła uwagę słuchaczy i krytyków na całym świecie, a kolejną płytą „Ceremonials” z 2011 r. zdobyła status gwiazdy.
Umiejętnie połączyła mainstreamową przebojowość z alternatywną wrażliwością. Trafiła do fanów muzyki niezależnej, ale też młodzieży zakochanej w sadze o wampirach (ich piosenki wykorzystano w filmowym „Zmierzchu”).
Występujący przed nimi indie rockowcy z The Cribs czy młodzi muzycy z międzynarodowej grupy Tres.B zaprezentowali się dobrze, ale przy pierwszej piosence Welch wszyscy inni artyści zeszli na dalszy plan. Krakowski występ był jedynym, jaki zagrała w tym sezonie na letnim festiwalu, dlatego fani mogli poczuć się wyjątkowo dowartościowani.