Pierwsza Mi-La

Właśnie ukazała się jej debiutancka płyta „Miejskie gawędy o miłości i zbrodniach” – list miłosny do miejskiego folkloru i oda do radości życia. Mi-La z wdziękiem, powerem i erudycją niszczy stereotypy dotyczące kobiecego i męskiego hip-hopu.

Publikacja: 11.08.2013 19:00

Pierwsza Mi-La

Foto: Przekrój, Filip Trzaskowski Filip Trzaskowski

Red

Utrzymujesz się z muzyki?

Żeby zapłacić rachunki, zajmuję się piarem, praca biurowa od rana do późna. Na muzykę zostaje niewiele czasu, zwykle noce przy lampce. Trafiłam do piaru zupełnie przypadkiem, na szczęście okazało się, że totalnie się w tym odnajduję i lubię swoją pracę. Skończyłam pedagogikę, jestem po animacji społeczno-kulturalnej, więc po studiach organizowałam imprezy muzyczne, działałam jako producent freelancer. Okazało się jednak, że to nie wystarcza. Postanowiłam podjąć odpowiedzialną decyzję i przyjąć propozycję stałej pracy, kiedy miałam szczęście ją dostać. Myślałam, że jak wydam płytę, to coś da się zmienić, ale szczerze mówiąc, nie zanosi się na rewolucję w moim sposobie zarobkowania. Hip-hop w Polsce ma się nieźle, ale zarabiają ci, którzy są na scenie od dawna, albo tak zwane młode koty – nieoczekiwane sensacje. I nie są to kobiety. Mam wiele koleżanek raperek i żadna z nich nie żyje z hip-hopu.

Czy dlatego, że tak zwany przeciętny słuchacz jest przyzwyczajony, że hip-hop to męskie zajęcie, czy to jednak seksizm w biznesie?

Niestety, to drugie. Sytuacja raperek w polskim hip-hopie jest o tyle specyficzna, że od samego początku istnienia rapu w Polsce kobiet było mało i było to typowo męskie zajęcie. Dziś wciąż prym wiodą faceci. Hiphopowcy są zdania, że kobiecy głos nie brzmi dobrze do hiphopowych podkładów, że wypada dziwaczne i śmiesznie.

Mimo że jestem kobietą, jeśli chcę być w 100 proc. obiektywna, muszę się z tym częściowo zgodzić. Niektóre dziewczyny, które nie mają podstaw emisji głosu, nie potrafią nim sterować i to brzmi nieporadnie. Faceci jednak także mają z tym problemy, a tego już się nie zauważa. Jest nas mniej, więc i skala wydaje się większa, łatwiejsza do uchwycenia. Wytyka się te ułomności tylko kobietom. Szuka się wad, za wszelką cenę podważa nasze prawo, żeby rapować i być w środowisku. Musimy co chwilę udowadniać, że zasługujemy na kawałek podłogi. Osobiście długo miałam poczucie, że mnie ten problem nie dotyczy, jednak po wydaniu legalnej płyty okazało się, że nie ma przyjęcia z otwartymi ramionami. „Bardzo fajnie jak na kobietę" – zdarza mi się słyszeć. Nie wiem sama, czy to komplement czy przytyk...

Stare czasy były kipiące zajawką. Dziś liczy się marketing, wszystko jest wykalkulowane, metki muszą być widoczne. Hip-hopu w hip-hopie jest coraz mniej.

Czyli na wejściu musicie być lepsze od wszystkich facetów?

Musimy pokazać, że mamy: dobrą technikę, fajną emisję głosu, ciekawą barwę, atrakcyjną fryzurę, buzię, ładne ubranie, w ogóle jesteśmy ładne, ale przy tym jesteśmy też mądre i mamy coś do przekazania. W przypadku faceta wystarczy, że sobie usiądzie na ławce z kumplami, i już może zacząć nawijać. To taki fałsz naturalnego przypisywania hip-hopowi rodzaju męskiego. Kobieta raperka? To jakieś dziwo.

Za granicą, w Stanach czy na Wyspach, we Francji, raperki są szanowane, propsowane przez największych wyjadaczy, traktowane poważnie, właśnie jako naturalna część sceny. Nie wiem, czy u nas będzie kiedyś taka piękna sytuacja. Nie zdążyłyśmy się też jeszcze dorobić tradycji polskiego kobiecego hip-hopu. Wszystkie zmiany albo dopiero się wydarzyły, albo dzieją się właśnie teraz.

Powiedzmy, że takimi pionierkami kilka lat temu były dziewczyny z Paręsłów, potem zaś Wdowa. Teraz pojawia się więcej młodych dziewczyn, które chcą rapować, są artystki, którym można przypisać rozpoznawalność, jak Lilu czy Gonix. Zaczęłyśmy się trzymać razem. Wspieramy się, robimy kolaboracje, stoimy za sobą murem, jeśli trzeba. To dobry znak, bo kiedyś tak nie było. Pamiętam, że gdy zaczęłam stawać się bardziej popularna w undergroundzie, typowym pytaniem męskiej części środowiska było: Czy planujesz mieć jakiś diss z Wdową? Nie masz konfliktu z żadną raperką? Nie rozumiałam tego zupełnie. Ale dlaczego miałabym mieć? Wszystkim się wydawało, że skoro raperek mało, to na pewno marzymy o tym, żeby rzucać sobie nawzajem kłody po nogi. Teraz jesteśmy zjednoczone i silniejsze. Niestety, zanim zaczniemy naprawdę zarabiać na muzyce, minie sporo czasu. Po wydaniu płyty, a minął już miesiąc, nie dostałam ani jednej propozycji zagrania koncertu. Jeśli sama się tym nie zajmę, to nie będę grać. Wytwórnia My Music pomogła mi na wstępie, ale teraz muszę kombinować sama. Inaczej to wygląda w wytwórniach hiphopowych, gdzie zatrudniony jest menedżer, który zajmuje się organizacją trasy, i to wtedy idzie grupowo, jedzie cała załoga – od debiutanta do gwiazdy. Ja jestem sama sobie załogą, statkiem i sterem, ale liczę, że moja płyta obroni się swoją jakością. Nie zależy mi na odnalezieniu się w dzisiejszej kulturze tempa i newsa. Nie potrzebuję marketingu. Mogę udzielić wywiadu, mogę zagrać koncert, nakręcić teledysk i zrobię to bardzo chętnie, ale nie zrobię nic więcej – nie będę robić z siebie widowiska, nie będę skandalistką, nie będę robić dissów na znanych raperów, żeby zaistnieć.

Każda recenzja twojej płyty, którą przeczytałam, była pozytywna. Każda jednak zawierała też komentarze zastrzegające, że to świetna płyta, „jeśli nie macie uprzedzeń do słuchania kobiecego rapu" (Rapportal), albo podkreślające znaczenie twojej urody – „posiada niezwykle przyjemną aparycję" (Rapsite) oraz „widzisz filigranową brunetkę o twarzy niewiniątka i nie przypuszczasz, że za chwilę z jej ust usłyszysz nienaganny, inteligentny, ale przy tym twardy rap" (Dlastudenta.pl). Nie wkurza cię to?

Macham na to ręką. Tak po prostu jest. Myślę, że swoimi kawałkami pokazałam, że ta mała, filigranowa brunetka ma dużą pojemność mózgu i potrafi zaskoczyć swoimi przemyśleniami niejednego mężczyznę, który uważa, że ma monopol na coś do powiedzenia. Mam niemal zerowe poparcie wśród męskiego hiphopowego świata. Taki przykład – to są małe rzeczy i może nie do końca miarodajne, ale wystarczy, że wypuszczam swój singiel i mimo że znam dużą część męskiej sceny hiphopowej i spotykamy się na mieście, nikt nie napisze nawet na głupim Facebooku, że to jest dobre... Brzydzę się hipokryzją... Kto ma mnie, do cholery, wspierać, jeśli nie ludzie, którzy reprezentują tę samą kulturę? Przecież powinni być dumni, że jedna z nich nagrała fajną płytę. Im dalej od mainstreamu, im bliżej undergroundu, tym jest mniej zawiści i zazdrości, a więcej zajawki. Ja przecież nie chcę nikomu niczego odebrać. Chcę tylko pokazać, że nagrałam dobrą płytę. Mało kto powie to publicznie. Trzeba by wówczas przyznać, że kobiecy hip-hop jest równie dobry co męski. W to panowie nie chcą uwierzyć.

Jestem chyba nowym tworem. Nie należę do popularnego, feministycznego nurtu kobiecego hip-hopu. Nie chcę też krzyczeć CHWDP. Mój rap jest uliczny.

Wspomniałaś, że kontrowersje w odniesieniu do kobiecego rapu zaczynają się już na poziomie barwy. A teksty?

Facetom się wydaje, że hip-hop powinien być o ulicy, ziomkach, przyjaźni, lojalności, wartościach, zasadach, melanżu, jointach, kumplach, że aby być „prawdziwy", musi się mieścić w określonych ramach tematycznych. Okazuje się tymczasem, że dziewczyny potrafią szerzej otworzyć głowę i często na przekór rapować o rzeczach typu lumpeksy. Faceci łapią się za głowę i myślą: rapowanie o ciuchach, facetach i paznokciach nie może przecież być hip-hopem. Ja akurat jestem bardziej uliczna niż moje koleżanki i o paznokciach nie rapuję, ale uważam, że w sztuce powinno być miejsce na coś więcej niż utarte schematy, więcej gry konwencją.

Użyłaś słowa „sztuka", ale ja mam wrażenie, że mainstreamowy hip-hop to raczej produkt.

Tak jest. Kawałek hiphopowy musi mieć dobry bit, odpowiedni temat plus dobry teledysk ze znanymi kolegami. Takim hitem można sobie załatwić wiele, ale tylko w męskim świecie. Jak się jest facetem i zna się kilka przykazań, można nagrać popularny numer. Parę dobrych lat temu rapował o tym Dizkret w kawałku „Dekalog". Ironicznie, ale ile w tym prawdy...

Jak zaczęłaś?

Mam cudowną mamę. Bardzo się starała, żebym miała spokój, żebym mogła się uczyć i niczym nie martwić. Wiele rzeczy najważniejszych w moim życiu zrobiłam dla niej. Zawsze mnie mobilizowała, żeby robić coś więcej, niż studiować marketing, a potem pracować w biurze w garsonce i szpilkach. Mama uważała, że ideały czynią szczęśliwym.

Mieszkałam w Mszczonowie pod Warszawą, w szarych blokach. Hip-hop tam był trochę inny niż w stolicy. Gdy zaczynałam, byłam pierwsza. Gdy kupiłam sobie rolkę, a potem zrobiłam prowizoryczną rampę, to wszyscy myśleli, że zgłupiałam. W 1994 r. usłyszałam Nasa i zakochałam się w tym gatunku. Freestyle'owałam na ławce w parku do nieudolnego beatboxu mojej przyjaciółki Sisty Flo, z którą potem w 2002 r. nagrałyśmy nielegal „Wejście smoka" i niedawno wspólną EP-kę „Kolaż". Wykradałam tacie spodnie z szafy. Mama bała się o mnie, kiedy słyszała dobiegający z mojego pokoju rap Liroya. Martwiła się, że wpadnę w złe towarzystwo. Przecież tak przeklinają w tych piosenkach. Dzisiaj jest ze mnie dumna. Ja też byłam dumna, że mogłam dać jej moją płytę.

Kiedy skończyły się czasy „ławkowe", zaczęły się koncerty. Organizowałam imprezy, tak zwane RapGry. Nie było biletów. Dom Kultury w Mszczonowie napakowany po brzegi. Załogi z Żyrardowa, Grodziska, Warszawy. Stare czasy były kipiące zajawką. Dziś liczy się marketing, wszystko jest wykalkulowane, metki muszą być widoczne. Hip-hopu w hip-hopie jest coraz mniej.

Rapujesz o Tyrmandzie, Bułhakowie, Słowackim. A jednocześnie mówisz, że jesteś uliczna.

Jestem chyba nowym tworem. Nie należę do popularnego, feministycznego nurtu kobiecego hip-hopu. Nie chcę też krzyczeć CHWDP. Mój rap jest uliczny, bo zakorzeniony w podwórkowej zajawce. Opowiadam o swoich historiach z miasta. Chciałabym zostać wysłuchana i zrozumiana, ale to przecież zwyczajnie ludzkie. Oczywiście, czuję się kobietą – „wrażliwą twardzielką", ale jestem też takim kotem podwórkowcem. Trudno powiedzieć o mojej płycie, że jest kobieca albo męska, zresztą uważam, że to najmniej istotne.

Dla kogo powstała?

Statystyczny słuchacz rapu jest dzisiaj niemal o połowę ode mnie młodszy. Słuchacz w moim wieku jest już często tatusiem, słucha hip-hopu w domu po godzinach pracy, czasem pójdzie na zagranicznego artystę. Moja płyta nie jest więc skierowana do typowego odbiorcy hiphopowego. Myślę, że może jej posłuchać każdy – wielbiciel folku, jazzu, rocka. Słucham różnej muzyki. Na drugim miejscu jest dla mnie to, czy jestem wystarczająco rapowa, ile mam rymów w linijce. Przede wszystkim interesuje mnie, czy treść jest ciekawa – ta wartość dodana, ponadgatunkowa. Chciałabym nagrać kawałek z Kazikiem Staszewskim, chociaż wiem, że uważa, iż hiphopowcy to niepełnoprawni artyści, bo nie używają instrumentów. Chciałabym, żeby posłuchał mojej płyty. Nie jest ważne, jaki gatunek uprawiasz. Ważne, czy drążysz czy się ślizgasz.

Mocno się buntujesz przeciwko bezrefleksyjności.

Ludzie żyją w schematach, zadowalają się szybkimi i doraźnymi lekarstwami. Ale ja wierzę w potrzebę bycia mądrym, zdobycia wiedzy, żeby było nami trudniej sterować, wciskać nam kit.

Boisz się też, że natłok codziennego życia w dzisiejszych czasach cię znieczuli, że nie będziesz umiała mocno przeżywać chwili.

Rapuję o melanżu, tak jak moi koledzy po fachu, ale często mam wrażenie, że to nieco inny melanż. To żarłoczność na pełnię życia. Siedzę nad Wisłą z piwem, patrzę na wschód słońca nad Warszawą, rozmawiam z przyjaciółmi. Za 20 lat powiem, że zrobiłam szalone rzeczy, i to będą najpiękniejsze wspomnienia, dzięki którym życie ma sens.

Warszawa to bohaterka twojej płyty.

Warszawa albo inne miejsce, w którym decydujesz się przeżywać życie. Mówię o rzeczach uniwersalnych, to nie są rozprawy filozoficzne. To bardzo ludzka płyta o emocjach. Utwory występują w określonej kolejności, opowiadają większą historię. Mam nadzieję, że wciągnę kogoś na ruchome piaski, kogoś coś zadrapie, wzruszy, rozbawi. Ludzie chodzą strasznie smutni po tych ulicach, są jakby nieobecni. Chciałabym tą płytą obudzić w nich jakikolwiek punkt widzenia. Ich własny.

„Folklor miasta" to ostatni utwór. Moim zdaniem podkreśla dobitnie, że tą płytą wdzierasz się na dwa męskie tereny – hip-hopu i folkloru. Kobiety w muzyce folklorystycznej, typowo warszawskiej chociażby, też są obecne w śladowych ilościach.

To zwyczajna miłość, nie tylko kontestacja. Być może wybrzmiało to tak: „Hej, jestem kobietą i mogę na równych prawach przeżywać miasta folklor, tak jak wy". I przeżywam go codziennie. Polecam każdemu, żeby stanął na środku ruchliwego skrzyżowania, zamknął oczy albo popatrzył w niebo. Wtedy słychać zupełnie inne rzeczy. Ja to bardzo często robię. Idę chodnikiem, staję, zamykam oczy i słucham. Wtedy staję się obywatelem świata, przestaję być w Warszawie, nagle słyszę rytm miasta, który to wszystko napędza. Stąd też wziął się rytm mojej płyty, chciałam, żeby bity odzwierciedlały tę dynamikę. Mam nadzieje, że czuć w „Gawędach" dawną Warszawę, miejsca z duszą, które tworzą tożsamość naszą i naszego miasta. Moja płyta zaprasza do poszukiwań. Tych miejskich i tych emocjonalnych.

Uwielbiam sztukę, która cię angażuje na 200 proc. Pamiętam, jak w czasach liceum przyszłam do domu późnym wieczorem, zaczęłam rozkładać łóżko i bezmyślnie włączyłam telewizor. Leciał wtedy jakiś film o bohaterze, który przenosi się w czasie. Zastygłam na łóżku z poduszką w ręku aż do napisów końcowych. Zrozumiałam, że właśnie takie rzeczy chcę robić. O takiej sile rażenia. Nie do tupania nóżką w kawiarni. Taka jest moja ukochana raperka, Francuzka Keny Arkana. Moje największe muzyczne marzenie to zrobić z nią featuring. Pokazuje, że nie trzeba machać dupą i cyckiem, żeby sprzedać swoje kawałki. Jest sławna i szanowana, mimo że mówi o rzeczach naprawdę trudnych. Zresztą podobnie jak jej koleżanki po fachu. We Francji hip-hop jest takim skarbem narodowym jak u nas zespół Mazowsze. W Polsce nikt nie jest dumny z raperek. Czas na zmiany!

Utrzymujesz się z muzyki?

Żeby zapłacić rachunki, zajmuję się piarem, praca biurowa od rana do późna. Na muzykę zostaje niewiele czasu, zwykle noce przy lampce. Trafiłam do piaru zupełnie przypadkiem, na szczęście okazało się, że totalnie się w tym odnajduję i lubię swoją pracę. Skończyłam pedagogikę, jestem po animacji społeczno-kulturalnej, więc po studiach organizowałam imprezy muzyczne, działałam jako producent freelancer. Okazało się jednak, że to nie wystarcza. Postanowiłam podjąć odpowiedzialną decyzję i przyjąć propozycję stałej pracy, kiedy miałam szczęście ją dostać. Myślałam, że jak wydam płytę, to coś da się zmienić, ale szczerze mówiąc, nie zanosi się na rewolucję w moim sposobie zarobkowania. Hip-hop w Polsce ma się nieźle, ale zarabiają ci, którzy są na scenie od dawna, albo tak zwane młode koty – nieoczekiwane sensacje. I nie są to kobiety. Mam wiele koleżanek raperek i żadna z nich nie żyje z hip-hopu.

Pozostało 93% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla