W maju „New York Times" donosił, że w jednym z teatrów na Broadwayu odbyła się zamknięta próba. Wybrani losowo widzowie zobaczyli na scenie aktorów ze skryptami w ręku, czytających historię miasta w północnej Anglii, które znalazło się na krawędzi upadku z powodu bankructwa lokalnej stoczni. Stoczni będącej jedynym źródłem dochodów dla wielu robotniczych rodzin.
Opowieść dopełniają: miłosny trójkąt, pokoleniowy konflikt między ojcem a synem oraz utopijny pomysł stoczniowców, którzy chcą pożegnać się z zawodem, budując statek, zanim stocznia upadnie. Próbę ubarwiły motywy folkowej muzyki z północnej Anglii. Całość zakończyła owacja na stojąco. Tak doszło do pierwszej publicznej prezentacji nowego projektu Stinga „The Last Ship" – musicalu, który będzie miał premierę na Broadwayu w czerwcu w przyszłym roku.
Lekcja nostalgii
Sting, decydując się na debiut w nowej roli, wiele ryzykował, ale właśnie wyzwanie, jakie podjął, pozwoliło mu odblokować się jako kompozytorowi. – Nie da się ukryć, że straciłem natchnienie – wspominał. – Nie miałem już ochoty patrzeć się we własny pępek i opowiadać o sobie, tymczasem nowych pomysłów nie miałem. W pewnym momencie stało się to męczące. Również w publicznym odbiorze, bo przecież rzecz nie uszła uwadze fanów i krytyki.
Chociaż Sting nigdy nie miał problemów ze sprzedażą albumów i wypełnianiem sal, od kilkunastu lat nie radził sobie z komponowaniem przebojów. Komercyjny sukces płyty „Brand New Day" zawdzięczał mało oryginalnej, utrzymanej w etnicznych rytmach, piosence „Desert Rose". – To rzeczywiście okręt flagowy mojej nowej płyty. Piosenka o bardzo popowym brzmieniu – bronił się w rozmowie z „Rzeczpospolitą". – Każdy mój album miał taki przebój. Ten uważam za wyjątkowy, niepowtarzalny, ponieważ połączyłem śpiew mój, czyli muzyka reprezentującego cywilizację Zachodu, i głos arabski. Ludzie lubią takie pomysły. To był hit wszędzie, nawet w Izraelu. Mimo że nie miał nic wspólnego z ideą procesu pokojowego.