Mia Wasikowska - rozmowa

Mia Wasikowska, jedna z najciekawszych młodych gwiazd kina o rolach, ambicjach marzeniach i polskich korzeniach opowiada Barbarze Hollender.

Aktualizacja: 30.12.2013 18:26 Publikacja: 30.12.2013 17:49

Mia Wasikowska była już Alicją w Krainie Czarów i Jane Eyre

Mia Wasikowska była już Alicją w Krainie Czarów i Jane Eyre

Foto: AFP

Rz: Konsekwentnie używa pani nazwiska Wasikowska i to w wersji polskiej, a nie angielskiej, z końcówką „i". Skąd ta decyzja?

Mia Wasikowska: Moja mama jest Polką. Przyjechała do Australii mając 11 lat, ale zawsze utrzymywała kontakt z krajem. Kiedy wyszła za mąż i na świecie pojawiła się moja siostra Jess, a potem ja i mój brat, rodzice postanowili, że będziemy nosić nazwisko mamy. Dla niej Polska, Europa są bardzo ważne, więc dla mnie też. Podpisuję się Wasikowska z dumą. A końcówka? W Polsce przecież nie byłabym Wasikowski.

Zobacz galerię zdjęć

Ma pani 24 lata, a za sobą współpracę z wielkimi reżyserami Timem Burtonem, Gusem van Santem, Mirą Nair, Johnem Hillcoatem, Parkiem Chan-wookiem, Jimem Jarmuschem. Na premierę czeka film Davida Cronenberga z pani udziałem. Można dostać zawrotu głowy.

Jestem szczęściarą. Każdy z tych reżyserów ma swój własny sposób patrzenia na świat i myślenia o sztuce. Spotkanie z nimi jest wielką przygodą. Wiem, że to brzmi banalnie, ale tak jest. Podobnie jak świetną szkołą zawodu jest możliwość gry z takimi aktorkami jak Judy Dench czy Julianne Moore.

Kiedyś powiedziała pani, że pierwsze lekcje aktorstwa pobierała pani w domu.

Moja mama jest fotografikiem, tata — fotografikiem i kolażystą. Byłam przyzwyczajona do widoku obiektywu. Mama niestrudzenie dokumentowała nasze dzieciństwo. I nauczyła nas, że nie wolno mizdrzyć się i uśmiechać do kamery. Zachowywaliśmy się naturalnie, nie zauważaliśmy obecności aparatu fotograficznego. No, chyba że błysk flesza budził nas ze snu.

Jako dziecko spędziła pani rok w Polsce. Zapamiętała pani coś z tamtego pobytu?

Mama dostała stypendium i zabrała nas ze sobą. Miałam wtedy osiem lat, ale uderzył mnie wygląd ulic, zupełnie innych niż w Canberze. I ludzie byli smutniejsi, bardziej szaro ubrani. To była druga połowa lat 90. Ja przecież nie miałam pojęcia o polityce, nie zdawałam sobie sprawy, jak ważne te lata były dla Polski. Pamiętam, że czułam się wtedy trochę samotna, oderwana od życia, do którego byłam przyzwyczajona. Ale jednocześnie wywiozłam z tej podróży ważne przeświadczenie, że świat ma różne oblicza.

Po powrocie do kraju przez kilka lat chodziła pani do szkoły baletowej. Dlaczego nie została pani tancerką?

Na nauce tańca spędzałam po 35 godzin tygodniowo. Ale jako czternastolatka doznałam kontuzji i przez pewien okres nie mogłam ćwiczyć. To wystarczyło, by nabrać dystansu. Taniec dał mi bardzo dużo, poczucie własnego ciała, wolność. Zrozumiałam jednak, że nie chcę spędzić życia w sali treningowej, wpatrzona we własne odbicie w lustrze. Zwłaszcza, że w świecie tańca problemem staje się wszystko, na co w codziennym życiu nie zwraca się uwagi: kilka centymetrów więcej w talii, trochę za krótka szyja. U tancerki wszystko musi być perfekcyjne, a każdy ruch wystudiowany, a ja wolałabym też pokazywać ludzkie słabości, niedoskonałości. Na dodatek to był czas, kiedy zakochałam się w kinie. Między innymi w „Niebieskim" Krzysztofa Kieślowskiego. Pomyślałam, że chciałabym być częścią świata, który dostarcza takich wzruszeń. Stąd ta myśl o aktorstwie.

Trzy lata później grała pani w amerykańskiej wersji „Terapii". Wszystko w pani życiu szło gładko. Pomogli rodzice-artyści?

Rodzice zawsze wyrabiali w nas szacunek dla wyobraźni i twórcze podejście do życia. Gdziekolwiek byliśmy, prowadzili nas do galerii, uczyli patrzeć na sztukę. Ale w karierze aktorskiej nie pomogli. Usiadłam przed komputerem, wynalazłam agencje aktorskie i zadzwoniłam do kilkunastu. Jedna z nich mnie przyjęła. Rok później dostałam małą rolę w australijskim serialu, a trzy lata później właśnie w „Terapii".

Zagrała tam pani gimnastyczkę-samobójczynię.

Miałam 17 lat, nagle znalazłam się w obcym kraju, nie było obok mnie bliskich, nie mogłam nikomu się zwierzyć ani wyżalić. Dlatego postać Sophie stała się niemal moją przyjaciółką. Przejmowałam się jej losem. Dostawałam kolejne partie scenariusza i myślałam: „Cholera! Sophie próbowała popełnić samobójstwo!" Siedziałam na kanapie u psychoterapeuty, którego grał Gabriel Byrne i opowiadałam o jej problemach. I miałam poczucie, że jest w tym jakaś prawda. Dojrzewanie często niesie ból, samotność. Ja sama też nigdy nie byłam  taką „party girl".

Potem kilka razy zagrała pani dziewczyny zagubione, szukające własnego miejsca w życiu.

Unikam filmów, zwłaszcza tych adresowanych do masowej widowni, które powielają stereotyp rozbawionej uczennicy czy seksownej narzeczonej gangstera. Nie dostaję wielu takich propozycji, a nawet jak się zdarzą - odmawiam. W „Stokerze" Parka Chan-wooka byłam dziewczyną zaplątaną w miłosny trójkąt z matką i wujem. Sama długo nie wiedziałam, czy grana przeze mnie India jest diabłem czy ofiarą, osobą skrzywdzoną czy krzywdzącą innych. W Jane Eyre zaciekawiła mnie przede wszystkim jej samotność, uczucie, któremu nie potrafiła się oprzeć, walka o godność. Grając umierającą dziewczynę w „Restless" Gusa van Santa skontaktowałam się z Children's Healing Art Project, gdzie pracuje się ze śmiertelnie chorymi dziećmi. Frank Etxaniz, który prowadzi tę organizację, opowiedział mi wstrząsające historie. Widziałam też na własne oczy, jak trudno radzą sobie z umieraniem dziecka jego najbliżsi. Takie doświadczenia człowieka zmieniają.

W jednym z ostatnich filmów „Tracks" zagrała pani Robyn Davidson — młodą kobietę, która z czterema wielbłądami i wiernym psem przeszła samotnie 1700 mil po australijskiej pustyni. Co panią w tej postaci zafrapowało?

To duże wyzwanie wcielić się na ekranie w autentyczną postać, na dodatek współczesną, żyjącą. Spotkałam się z Robyn przed zdjęciami, ale niewiele rozmawiałyśmy na temat jej wyprawy. Po prostu zaprzyjaźniłyśmy się, żartowałyśmy, gadałyśmy o życiu. Pewnie gdybyśmy się nie polubiły, nie zagrałabym jej. Ona mi imponuje. Mało kto porzuciłby wygodne życie i pobiegł za swoimi marzeniami. Próbowałam stworzyć portret dziewczyny, która chce się przekonać, czy da sobie radę z samotnością, głodem, niebezpieczeństwem.

Ale musi też poradzić sobie z zainteresowaniem mediów. Zna pani to uczucie?

Znam, ale nie przesadzałabym z opowieściami o opresjach ze strony dziennikarzy czy paparazzich. Pewien napór czuję, gdy promuję film. Poza tym - nie. Wracam do Australii i odcinam się od zgiełku.

No, właśnie, nie przeniosła się pani do Los Angeles.

Trafiłam tam pierwszy raz jako nastolatka. Chodziłam po Hollywood Boulevard i myślałam, jak tu smutno. Potem poznałam inne części miasta i polubiłam je. Ale to nie znaczy, że chciałabym w nim mieszkać. Od prawie sześciu lat żyję na walizkach. I zawsze wracałam do domu rodziców, a od niedawna wracam już do siebie, bo kupiłam sobie własne mieszkanie.

Co pani robi w wolnym czasie?

Bardzo zwyczajne rzeczy. Umawiam się z przyjaciółmi, chodzę na spacery. Jestem ciotką trójki maluchów, bardzo lubię zabierać je na plażę, choć ostatnio nie mam na to zbyt dużo czasu.

Nie boi się pani tego przysłowiowego aktorskiego „milczącego telefonu"?

Nie myślę o tym, choć zawsze byłam świadoma, że aktorskie kariery bywają kruche. Zresztą moja mama też zawsze mi powtarzała, że w zawodach, w których powodzenie zależy od tak wielu rzeczy, trzeba mieć inne zajęcie czy hobby, do którego można uciec, kiedy przychodzi trudny czas.

Dlatego stanęła pani po drugiej stronie kamery?

Och, to byłoby stwierdzenie na wyrost. Wyreżyserowałam jeden, krótki, dziesięciominutowy filmik — ekranizację prozy Tima Wintona „Long, Clear View", która razem z szesnastoma innymi etiudami złożyła się na składankę „The Turning". Bardzo mi się takie zajęcie spodobało, ale to była tylko nieśmiała próba. Myślę, że gdyby skończyła się moja dobra passa aktorska, zwróciłabym się raczej ku fotografii.

Podobno nie rozstaje się pani z aparatem na planach filmowych.

Jeśli tylko mogę sobie na to pozwolić i nie przeszkadza mi w pracy. Ale wtedy nie robię fotosów z planu ani nie fotografuję plenerów. Robię zdjęcia ekipie. Jej członkowie stale przyglądają się aktorom, więc ja przyglądam się im. To mnie bawi. Naprawdę lubię fotografować. Ale na razie jeszcze gram.

Ma pani jakieś zawodowe marzenia?

Oczywiście. Każdy aktor je ma. Chciałabym zagrać kiedyś u Jane Campion i u Michaela Haneke oraz spotkać na swojej drodze kogoś takiego jak Krzysztof Kieślowski.

Rz: Konsekwentnie używa pani nazwiska Wasikowska i to w wersji polskiej, a nie angielskiej, z końcówką „i". Skąd ta decyzja?

Mia Wasikowska: Moja mama jest Polką. Przyjechała do Australii mając 11 lat, ale zawsze utrzymywała kontakt z krajem. Kiedy wyszła za mąż i na świecie pojawiła się moja siostra Jess, a potem ja i mój brat, rodzice postanowili, że będziemy nosić nazwisko mamy. Dla niej Polska, Europa są bardzo ważne, więc dla mnie też. Podpisuję się Wasikowska z dumą. A końcówka? W Polsce przecież nie byłabym Wasikowski.

Pozostało 93% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"