Nie zazdroszczę Andreasowi Johnsenowi: 38-letni filmowiec samouk, specjalizujący się w dokumentach undergroundowych, tropiący sytuacje pogwałcenia praw człowieka przez oficjalne czynniki, tym razem trafił na wyjątkowo trudnego bohatera. Po pierwsze, do „Podejrzanego..." trudno było dotrzeć. Ale w 2009 roku duński marszand Aia Weiweia załatwił reżyserowi numer komórki artysty. Tu kolejny problem: ten wcale nie był zainteresowany dokumentem o sobie. Odmówił wielu reżyserom napalonym na filmowanie tak prominentnej postaci ze świata sztuki i polityki.
I oto Duńczyk jako jedyny dostał zgodę, a to za sprawą swego wcześniejszego obrazu „Murder", traktującego o pewnej Nigeryjce wyklętej za aborcję.
Nie znaczy, że dalej szło jak po maśle. Johnsena czekały trzy lata żmudnego podążania za chińskim twórcą, który miga się, mało gada i nieustannie testuje swe otoczenie. Reżyser, operator i oświetleniowiec w jednej osobie musiał sam sobie radzić w Pekinie (bez znajomości chińskiego) i poruszać się śladami Weiweia w tempie narzuconym przez artystę.
Opowieść zaczyna się w chwili opuszczenia przez Aia 81-dniowego więzienia, zamienionego na areszt domowy. Nic wstrząsającego się nie dzieje. Weiwei wraca do swego dostatniego domostwa, pięknej, młodej żony (też artystki), kilkuletniego synka.
Niepokój wnoszą rozmowy z matką, doświadczoną przez reżim komunistyczny.