PRO: Marcin Kube
Kino z prawdziwego zdarzenia. Okrutne widowisko zapiera dech w piersiach, ?a efekty specjalne i nowatorskie pomysły nie przysłoniły najważniejszego ?– rzeczywistej zagłady miasta.
To nie jest kolejny polski film o wojnie, w którym bohaterowie w teatralnej konwencji przeżywają ból istnienia. U Komasy istnienie rozpada się na naszych oczach, na żywo ?i w kolorze. Budzi grozę i przykuwa do fotela. Wreszcie mocne polskie kino.
„Miasto 44" stanowi esencję powstańczej makabry. To wizja tak sugestywna i monumentalna, że z pewnością na kolejne dekady stanie się zbiorowym wyobrażeniem powstania.
Młody reżyser łączy powagę tragedii z nowoczesnym językiem. Myśli scenami, żongluje cytatami, a historię opowiada skrótem. Na ekranie filtruje rozmaite wizualne obrazy wojenne. Mamy grę komputerową w stylu „Battlefielda". Jest komiksowa partia finałowej ucieczki. Niemieccy zwyrodnialcy w maskach przypominają współczesnych najemników z Bliskiego Wschodu. Jest też spowolniona scena walki skontrastowana z patetycznym „Dziwny jest ten świat" Niemena. Chwilami wszystko balansuje na granicy kiczu, ale czy narzekaliśmy, gdy w „Good Morning, Vietnam" napalm spadał na wioskę w rytm „What a Wonderful World" Armstronga? Z kolei siwe włosy nastoletniego Stefana (a może tylko pył i tynk) w ostatnich dniach walk to ukłon w stronę „Idź i patrz" Klimowa. Wreszcie oglądamy sceny iście dantejskie, gdy Czerniaków zamienia się w piekło.