„Umarł król! Niech żyje król!". Nie da się w inny sposób skomentować faktu, że w piątek zmarł król bluesa B.B. King, a jego wielki przyjaciel, uczeń, fan i następca Eric Clapton zaplanował na kilka dni później premierę potrójnego albumu, który kończy kompozycja „Key to the Highway". To klasyczny blues nagrany przez Claptona właśnie z B.B. Kingiem – z myślą o ich wspólnej płycie „Riding with the King" w 2000 roku. Fani obu muzyków mają pewnie w oczach okładkę: Eric przedstawił się w roli szofera kabrioletu, w którym B.B. rozsiadł się na tylnej kanapie.
Na najnowszej płycie znalazła się także znakomita kompozycja tytułowa ze wspomnianego albumu. A skala i ranga osiągnięć Claptona, który 30 marca obchodził 70. urodziny, oraz względy pokoleniowe sprawiają że to on – moim zdaniem – jest dziś bezdyskusyjnym królem bluesa. Pierwszym białym w historii gatunku.
Fascynacja B.B. Kingiem nie uchroniła Erica od – na szczęście dla niego mniej znanych niż alkoholowe i erotyczne – ekscesów rasistowskich. Otóż muzyk, który wychował się na czarnych mistrzach, a był pośród nich również Robert Johnson, kompozytor „Crossroads", w 1976 roku popisał się skandalicznym wystąpieniem. Podczas jednego z koncertów ogłosił swoje poparcie dla Enocha Powella i powtórzył jego antyimigrancki slogan: „Wielka Brytania nie może być czarną kolonią!". W czasie długiej wypowiedzi brnął dalej, mówiąc, że nie życzy sobie, by jego sąsiadami były „żółtki, czarnuchy oraz arabusy". Podkreślał, że Anglia to kraj białych ludzi. Wzywał do głosowania na Powella. Pikanterii sprawie dodało to, że wspomniał też o „pieprzonych Jamajczykach", a w repertuarze miał przecież „I Shot the Sheriff" – hit czołowego przedstawiciela muzyki jamajskiej na Wyspach, czyli Boba Marleya. W odzewie liczący się brytyjscy dziennikarzy muzyczni napisali otwarty list do Erica, w którym apelowali, by się opamiętał, również dlatego, że jego muzyka jest w połowie czarna, on zaś jest „największym kolonistą w historii rocka". Clapton bronił się, że był pod wpływem używek. Ironizował, że każdy muzyk rockowy, który bierze się do polityki, jest godny skeczów Monty Pythona. Pytany niedawno o Powella, nie miał już żadnej wątpliwości: uznał go za rasistę.
Trudno uwierzyć, by sam Clapton był nim kiedykolwiek. Wychodząc z traumy po śmierci syna Connora, którego upamiętnił w „Tears in Heaven" z albumu „Unplugged", nagrał serię płyt, którymi oddał hołd m.in. czarnym mistrzom. Pierwszą była „From the Cradle" (1994), w całości wypełniona bluesowymi klasykami, m.in. Muddy'ego Watersa i Williego Dixona, którego „Hoochie Coochie Man" znalazł się na trzeciej płycie „Forever Man".
Dlatego nie mam wątpliwości, że w najbliższym czasie odbędzie się koncert poświęcony pamięci B.B. Kinga albo zostanie nagrana płyta mu dedykowana, a liderem tych projektów będzie właśnie Clapton. W 2014 roku był przecież pomysłodawcą krążka „The Breeze. An Appreciation of JJ Cale" – dedykowanego innemu swojemu mistrzowi.
Nie ma w tym przypadku. Ostatnie dwie dekady kariery muzyka – po latach kompletnego braku kontroli nad życiem prywatnym i zawodowym – upływają pod znakiem porządkowania muzycznych dokonań. „Forever Man" jest tego naturalnym odbiciem.Płyty zostały zatytułowane: „Studio", „Live" i „Blues". Clapton przypomniał m.in. kilka tematów Cale'a: „Call Me The Breeze", „Anyway the Wind Blows", „Sportin' Life Blues" i, oczywiście, „Cocaine".
Ukłonem w stronę dokonań grupy Traffic są kompozycje nagrane na żywo ze Steve'em Winwoodem – „Them Changes" oraz „Presence of the Lord". Niezwykle mocny jest zestaw hitów z okresu supergrupy The Cream. To „Sunshine of Your Love", „White Room" oraz „Badge" skomponowane z przyjacielem George'em Harrisonem.