"Rzeczpospolita": Nie jest to pana pierwsza wizyta w Polsce.
Mick Harvey: Ale po raz pierwszy występuję w Polsce jako samodzielna gwiazda wieczoru (śmiech). Byłem w Polsce nieraz. Nick Cave and The Bad Seeds są u was bardzo popularni. Pamiętam szczególnie występ z Nickiem we Wrocławiu. Publiczność reagowała bardzo żywiołowo. To był jeden z lepszych koncertów podczas trasy promującej płytę „No More Shall We Part". Z solowym projektem przyjeżdżam do Polski po raz pierwszy.
Z Cave'em łączyła was nie tylko przyjaźń, ale i wspólna praca od połowy lat 70. do stycznia 2009 roku. Dlaczego skończyła się wasza współpraca?
Musiałem odejść z powodów osobistych i zawodowych, a przyjaźniliśmy się od zawsze. Razem się wychowywaliśmy, wspólnie kształtowały się nasze gusty muzyczne. Zakładaliśmy razem pierwsze kapele, The Boys Next Door i The Birthday Party. Razem wyjechaliśmy z Australii, żyliśmy wspólnie w Berlinie i w wielu miejscach. Nick Cave to ważna część mojego życia nie tylko artystycznego. Razem skomponowaliśmy dla The Bad Seeds „The Mercy Seat", „Red Right Hand" i wiele innych utworów. Potrzebowałem jednak zmiany, pracy na własny rachunek i samodzielnej realizacji. Nick i chłopaki z The Bad Seeds wciąż są moimi wielkimi przyjaciółmi, ale odejście było konieczne, jeśli chciałem się rozwijać jako artysta. Mam wrażenie, że rozstanie wyszło na zdrowie nie tylko mi, ale również i The Bad Seeds. Indywidualny rozwój okazał się korzystny dla obu stron.
Dlaczego dopiero teraz będzie pan wykonywał utwory z płyt „Intoxicated Man" i „Pink Elephants", które powstały prawie 20 lat temu?