Według wypełnianych na początku kadencji ankiet najwięcej, bo aż 337 spośród 460, posłów zna angielski. O sześciu mniej posługuje się płynnie rosyjskim, a 148 – niemieckim. To symboliczna zmiana w porównaniu z poprzednią kadencją. Wtedy językiem Puszkina mówiło o 50 posłów więcej niż językiem Szekspira.
W prawdziwość tych deklaracji wątpi Tadeusz Iwiński z SLD, wiceprzewodniczący Sejmowej Komisji ds. UE. – Tylko kilkudziesięciu posłów rzeczywiście potrafi się porozumieć po angielsku. Polscy politycy często uciekają lub udają, że nie wiedzą, o co chodzi, kiedy do nich podchodzą obcokrajowcy – opowiada Iwiński. Sam jest sejmowym poliglotą – włada aż 15 językami obcymi.
Kolegów z ław poselskich nie chce za to oceniać były wiceszef MSZ Paweł Kowal z PiS. Zaznacza, że choć posługuje się trzema językami, to ceni sobie pomoc tłumacza: – Korzystają z niej nawet dyplomaci. Nieraz uratowało im to skórę, gdyż to daje czas na zastanowienie się i eliminuje niedomówienia.
Dla posłów, którzy chcą podszkolić angielski, Kancelaria Sejmu organizuje kursy. W zeszłej kadencji poziom ich uczestników — jak ocenia Krystyna Wrońska-Sawin, szefowa Studium Języków Obcych UNO – był wyjątkowo słaby. Co gorsza – z kursów skorzystało zaledwie 19 posłów. W tej kadencji nie zgłosił się jeszcze ani jeden. Może powodem niskiej frekwencji był fakt, że posłowie musieli opłacać naukę z własnej kieszeni, a zajęcia odbywały się o 7 rano.
A jak sprawa się ma z premierami? Jan Dziedziczak, rzecznik rządu Jarosława Kaczyńskiego, tłumaczy, że nieznajomość angielskiego nie przeszkadzała byłemu premierowi w kontaktach zagranicznych. – Dobry tłumacz potrafił przekazać jego wiedzę, osobowość i poczucie humoru. Jego poprzednicy, złote dzieci PRL, jak Włodzimierz Cimoszewicz czy Marek Belka, nauczyli się angielskiego na rozmaitych stypendiach zagranicznych. Umiejętności językowe u ludzi tego pokolenia wiążą się więc z wyborem ideologicznym – uważa Dziedziczak.