Po 13 maja br., gdy zatrzymano mnie na 48 godzin w oparciu o absurdalne zarzuty przekazania aneksu WSI spółce Agora (później zarzut ten zmieniono na równie absurdalny tzw. płatnej protekcji) pozbawiono mnie zawodowego dorobku całego życia, w tym komputerów, dyskietek, płyt CD i DVD, kaset vis, telefonów komórkowych, notesów, wszystkich notatek i kilku tysięcy stron dokumentów - miałem jeszcze nadzieję, że to jakieś poważne nieporozumienie, które szybko zostanie wyjaśnione. Tym bardziej, że tłumacząc złożenie zażalenia na decyzję sądu I instancji, który nie zgodził się na zastosowanie wobec mnie aresztu, prokuratorzy Michalski i Mamej tłumaczyli, że to tylko formalność, którą zwyczajowo trzeba dopełnić.
Najważniejszym jednak czynnikiem uspokajającym mnie i moich adwokatów – Romana Giertycha i Stanisława Rymara było to, co znaleźliśmy w prokuratorskich aktach. Jak Panu doskonale wiadomo, decyzją Trybunału Konstytucyjnego prokuratura została zmuszona do pokazania nam wszystkich dowodów, dotyczących osoby, dla której żąda się aresztu – w tym przypadku mnie. Prokuratura pokazała nam te dokumenty, stwierdzając na piśmie, że są to absolutnie wszystkie dowody dotyczące mnie i żadnych innych nie ma. I oto, co w tych dokumentach znaleźliśmy: zeznania jednego człowieka, oficera WSI, który zajmował się inwigilacją Kościoła był specjalista od technik operacyjnych,. Na wszystkie spotkania chodził zaopatrzony w mikrofon, dyktafon, aparaturę podsłuchową. I tak się składa, że nagrał i zarejestrował całą plejadę osób – ale nigdy i nigdzie nie nagrał mnie. Zapytany o ten fakt przez prokuraturę odpowiedział krótko: wtedy, kiedy spotykał się z Sumlińskim akurat sprzętu nagrywającego nie miał. Tak się złożyło. I prokuraturze takie wytłumaczenie wystarczyło. Tak więc w oparciu o zeznania jednego oficera WSI, o której patologii piszę książkę i robię film, wystarczyło, by zniszczono życie mnie i mojej rodzinie. Gdy zatem 29 lipca wraz z moimi obrońcami szedłem do sądu, byliśmy zupełnie spokojni. Mec. Rymar, były przewodniczący Rady Adwokackiej, mecenas z długoletnim doświadczeniem, mówił wprost, że nie ma takiego sądu, który w oparciu o ten sam materiał dowodowy, którym dysponował sąd I instancji, zadecydowałby o zastosowaniu wobec mnie aresztu. Mecenas Giertych dawał nam 99 procent szans. Zostawił sobie jeden procent, bo „sąd jest zawsze sąd” – tak mówił.
Słyszałem od Sylwestra Latkowskiego i innych osób, że padłem ofiarą ABW, że stają na głowie, bym trafił do aresztu, bo jest to dla nich jedyna szansa, by nie ujawnić czystej manipulacji byłych żołnierzy WSI i wyjść z tej sprawy z twarzą. A ja mimo wszystko wierzyłem w sprawiedliwość. Trudno mi opisać, co czułem, gdy dowiedziałem się o postanowieniu sądu i jego uzasadnieniu. Moi obrońcy powiedzieli, że czegoś podobnego nie widzieli w życiu.
Szanowny Panie Ministrze. Jeżeli chodzi o to, że teoretycznie mogę mataczyć, to chciałbym zwrócić uwagę, że od 13 maja do 29 lipca znajdowałem się na wolności i byłem non stop obserwowany i podsłuchiwany przez ABW i prokuratura oraz sąd doskonale wiedzą, że zajmowałem się rodziną i pracą, ale nie mataczeniem: zastosowałem się do wszystkich nakazów sądu i prokuratury. Wpłaciłem kaucję, oddałem paszport, dwa razy w tygodniu meldowałem się na policji, specjalnie w tym celu podróżując 600 kilometrów z żoną i trzema córkami. Stawiałem się na każde wezwanie.
Szanowny Panie Ministrze, proszę o wybaczenie tonu mojego listu, przepełnionego bólem, goryczą i poczuciem głębokiej i niczym nie zasłużonej krzywdy. Panie Ministrze, ja i moja rodzina zawsze byliśmy uczciwymi ludźmi, nigdy nawet nie otarliśmy się o złamanie prawa. Tym samym kierowałem się w mojej pracy zawodowej. Proszę, by Pan zrozumiał, jaka krzywda nas spotkała. Nie proszę o litość, proszę o sprawiedliwość. Bo gdzie mam szukać sprawiedliwości, jeśli nie u Ministra Sprawiedliwości i Prokuratora Generalnego, nadzorującego i odpowiadającego za działania prokuratury.