[b]Skomentuj [link=http://blog.rp.pl/semka/2010/03/08/teoria-poznania/]na blogu[/link][/b]
"W dawnych dobrych czasach, gdy o demokracji medialnej mówili tylko futurolodzy, a o postpolityce w ogóle nikt nie słyszał, kongresy partyjne bywały wielkimi wydarzeniami w życiu organizmów politycznych. Niemalże świętem, na które zjeżdżało po kilkuset delegatów pieczołowicie wyłanianych na zjazdach regionalnych, otrzaskanych w wyborczej walce, rozdyskutowanych. Spotykali się więc co cztery, pięć lat, aby wybrać kierownictwo, naładować intelektualne akumulatory, wyprostować ideologiczne azymuty, zintegrować się w politycznej wspólnocie, co wcale nie takie błahe, balując w kolektywie.
A w świat płynęły z tamtych kongresów polityczne treści, które służyły potem za podstawę kampanii wyborczych. Tu wykluwały się pomysły i idee, które wracały w formie projektów legislacyjnych, analiz politycznych, manifestów ideowych."
Teraz jest zupełnie inaczej i Kalukin krytykuje zjazd PiS za bombastyczna formę.
Jak pisze: "Oglądamy spektakl, który ma się sprzedać w mediach, ale treści politycznych niesie już bardzo niewiele. (...) rozpasana fasada na tysiąc delegatów (po co aż tylu?) i jedno, dwa istotne wystąpienia prezesa Kaczyńskiego, które mają trafić do serwisów informacyjnych. Zresztą, nawet ową "istotność" należy wziąć w cudzysłów. Jutro odejdą przecież w niepamięć przykryte kolejnymi newsami. Być może sam Kaczyński o nich zapomni i ogłosi za chwilę coś diametralnie odmiennego. Są więc jego przemówienia kongresowe towarem jednorazowego użytku. Ważne tu i teraz. Cała reszta dwudniowego kongresu to bowiem wata, pełen nieistotnych słów wypełniacz. Panele tematyczne, które mogą być, ale gdyby ich nie było, to nikt by się nie zmartwił.