Drodzy koledzy! Oddzielajcie sztabowe opowieści Sławka Nowaka mające opakować i ubezpieczyć ryzykowne polityczne decyzje od rzeczywistości.
Komorowski w ostatniej chwili uznał, że jednak źle wypadnie zostawiając wolny fotel i przybył. Aby efekt zgięcia karku osłabić wykreowano story o tym jak to Bronek ubawił się zdumioną twarzą „Kaczora”. Można rzec PR-classic lub jak kto woli „Mistewicz for beginners”.
Do tego żadnych dziennikarskich śledztw w sztabie PO ustaleń naprawdę nie trzeba. A wracając do Komorowskiego – to był on pierwszy do łajania rywali. W „Super Expressie” Michałowi Karnowskiego kandydat PO kojarzy się ze „złośliwym wąsatym gajowym”. Ale już na okładce „Superaka” zdjęcie Kaczyńskiego I Komorowskiego i duży napis „Remis ze wskazaniem na Napieralskiego”.
Tak samo uważa Fakt, który głosi, że „Wygrał Napieralski, drugi Kaczyńśki, Komorowski trzeci”.
Istotnie Napieralski najlepiej na tle rywali wyćwiczył się w minutowych obiecywankach, ale o prawdziwej debacie nie można mówić. To było coś w rodzaju minutowych klipów wyborczych w wykonaniu żywych polityków.
Być może dlatego w „Polsce the Times” Piotr Zaremba skupia się bardziej na krytyce formuły niż na ocenie formy kandydatów. „Można mieć wątpliwości, czy TVP wybrała najlepszą formułę prezydenckiej debaty” - pisze Zaremba. Czterej uczestnicy to za dużo, żeby mogli wejść ze sobą choćby w ograniczone interakcje. Gdy już jeden czy drugi próbował niemrawo polemizować, to adresat polemiki nie miał i tak okazji odpowiedzieć. Pozostały krótkie monologi przy ściśle limitowanym czasie - najpierw półtorej, potem już tylko minuta. Można było jedynie współczuć poważnym politykom, że jak małych chłopców na lekcji zmuszono ich do ścigania się z sekundami. Najwyraźniej większość energii wkładali w to, żeby się nie pogubić. Aż prawie słychać było westchnienie ulgi, gdy cudem się w czasie zmieścili. W efekcie był to konkurs na umiejętność markowania improwizowanej przemowy na dowolny temat. Ale chyba nie o to chodziło w tej debacie. To by można było jeszcze wybaczyć. Zaproszenie Bronisława Komorowskiego, Jarosława Kaczyńskiego, Grzegorza Napieralskiego i Waldemara Pawlaka było próbą pogodzenia dwóch sprzecznych celów. Z jednej strony dziesiątka dyskutantów zmieniłaby debatę już w całkowitą fikcję. Dwójka trąciłaby z kolei zmową najsilniejszych, zwłaszcza przy niezłych sondażowych wynikach Napieralskiego. Wybrano klucz dyskusyjny, ale czytelny: reprezentanci partii parlamentarnych. I w sumie można się było nawet cieszyć, gdy po wielodniowych dąsach w studiu pojawił się jednak marszałek Komorowski. Ale organizatorzy debaty popełnili też inne błędy, które zatarły jej czytelność do końca. Skoro dyskutantów jest tak wielu, po co stawiać ich przed zadaniem bez mała niewykonalnym? Opowiedz w minutę swoją wizję edukacji. Albo swoją receptę na politykę wschodnią. Czy nie lepiej było ich przetestować pytaniami punktowymi? Dobry przykład to zadane pytanie o in vitro. Albo spróbować ich przeegzaminować z przełożenia ich ogólnych przekonań na uprawnienia prezydenta (na przykład: pańska pierwsza inicjatywa ustawodawcza albo jakiej ustawy na pewno by pan nie podpisał). Gdy kandydat musi zreferować wszystko, co wie i sądzi o edukacji albo o gospodarce, to wywołujemy w widzach błędne przekonanie, że wybierany w powszechnych wyborach prezydent jest jakimś superadministratorem we wszystkich tych dziedzinach. A nie jest. (...) Można było podziwiać ich czysto techniczne przygotowanie. Idealny olimpijski spokój Jarosława Kaczyńskiego - tak kontrastujący z jego dawną, czasem malowniczą i ciekawą wojowniczością. Albo refleks Waldemara Pawlaka, tak inny od jego dawnej powolności. Albo fakt, że Bronisław Komorowski ustrzegł się tym razem jakiejkolwiek gafy. To jedynie Napieralski oznajmił, że "Marek Belka wprowadzi nas do Unii Europejskiej". Ale wszystko działo się w takim biegu, że nikt tego nie wykorzystał. Trudno było wyłowić realne różnice wizji, bo zderzeni z tematami gigantami kandydaci brnęli w ogólnie słuszne ogólniki.”