Elastyczność nie taka straszna
Choć z sondażu MillwardBrown dla „Faktów" TVN wynika, że protesty w stolicy popiera aż 59 proc. ankietowanych, większość przedsiębiorców i ekonomistów łapie się za głowę, słysząc o związkowych postulatach.
Ich zdaniem są one nieracjonalne i paradoksalnie przyniosłyby więcej szkody niż pożytku. – Wiele z nich zawiera niczym nieuzasadnione obawy. Tak jak na przykład te związane z większą elastycznością kodeksu pracy – mówi dr Ewelina Wiszczun z Uniwersytetu Śląskiego.
Chodzi o wydłużenie okresu rozliczeniowego do roku. Zdaniem związkowców to spowoduje, że ludzie będą zmuszeni do stawiania się na każde żądanie pracodawcy, ich życie prywatne zostanie podporządkowane firmie, a w dodatku nie zapłacą im za nadgodziny. Eksperci jednak przypominają, że takie rozwiązanie funkcjonowało już z powodzeniem na gruncie ustawy antykryzysowej z 2009 r. Skorzystało z niego wówczas 1100 firm, a pracę dzięki temu zachowało 100 tys. osób. I nikt wtedy na to nie narzekał.
W nowych przepisach ponadto wprowadzono także dwie bariery dla przedsiębiorców. – Po pierwsze, trzeba zgłosić fakt wprowadzenia rocznego rozliczenia do Państwowej Inspekcji Pracy, co naraża na częstsze kontrole, a po drugie, zgodę na to muszą wyrazić zakładowe organizacje związkowe – mówi Wiszczun. Ryzyko, że w firmie organizacji związkowej nie będzie, jest minimalne, bo z tego będą korzystać głównie duże firmy produkcyjne. A tam związków nie brakuje.
Mit minimalnej
Kolejnym postulatem jest podwyższenie pensji minimalnej. Dziś to 1600 zł, a od 2014 r. – 1680 zł. Dla związków to jednak za mało. „S" chce, aby wyniosła ona 50–60 proc. przeciętnego wynagrodzenia (czyli 1800–2200 zł).
I chociaż trudno nie zgodzić się ze związkowcami, że są to pieniądze, za które trudno przeżyć, to jej podwyższenie doprowadziłoby do zwolnień i wzrostu szarej strefy. Pensję minimalną dostają osoby słabo wykwalifikowane, niepełnosprawni oraz młodzi wchodzący na rynek pracy. Jeśli ich praca stałaby się za droga, dostaliby wypowiedzenia.