Sytuacja na granicy w Usnarzu Górnym kompromituje polskie władze. Żołnierze i policjanci tworzący kordon otaczający grupę 32 uchodźców i uchodźczyń nie potrafią podać nawet numeru rozkazu, zgodnie z którym ma obowiązywać zakaz przekazania im pomocy humanitarnej, ani powiedzieć, kto go wydał. Nie ma też na miejscu osoby, z którą mogłyby rozmawiać media. Koczująca grupa stała się zakładnikiem polsko-białoruskiego sporu o granicę.
W środę Europejski Trybunał Praw Człowieka zarządził środek tymczasowy wobec uchodźców: zobowiązał polskie władze do zapewnienia im żywności, odzieży, wody, opieki medycznej i, jeśli to możliwe, tymczasowego schronienia. Jak na razie władze udają, że ta wiadomość do nich nie dotarła. Powołują się na próbę przywiezienia środków pomocowych ciężarówką, której nie wpuściła strona białoruska. Czy można być zaskoczonym?
Jedyną osobą, której udało się przekazać parę śpiworów, leki i powerbanki, był poseł Lewicy Maciej Konieczny, z koczującymi rozmawiali też przedstawiciele RPO. Przez ostatnie dni kordon się przesunął, obejmując większy teren, i zacieśnił szeregi, by jakakolwiek pomoc stała się niemożliwa.
O zezwoleniu na przekazanie lekarstw potrzebującym rozmawiali w czwartek ze strażą graniczną ks. Wojciech Lemański i ks. Michał Jabłoński z Kościoła Ewangelicko-Reformowanego. Nie próbowali sforsować kordonu, a negocjacje prowadzili bez mediów. Im także się nie udało.
Na miejscu cały czas są wolontariusze Fundacji „Ocalenie", dziennikarze, prawnicy i lekarze, od uchodźców dzieli ich teraz kilkaset metrów.