Daję słowo, że do filmu z Mikiem Tysonem, mówiącym o Powstaniu Warszawskim, podszedłem bez uprzedzeń. Więcej nawet – z pewnym z góry założonym entuzjazmem. Do Powstania Warszawskiego jako wydarzenia militarnego i politycznego mam stosunek bardzo krytyczny, ale zarazem uważam, że powstańcom należy się najwyższy szacunek, a popularyzacja wiedzy o powstaniu za granicą może być istotnym elementem budowania polskiej narracji historycznej, korzystnej dla państwa polskiego jako instrument w polityce zagranicznej.
Kliknąłem zatem na film. Byłem w stanie obejrzeć tylko około 20 sekund. W tym czasie zobaczyłem zniszczonego człowieka, który, wodząc wyraźnie wzrokiem za prompterem, dukał w trudno zrozumiały sposób jakieś słowa. Nijak się to miało do opowieści właściciela firmy, która zaaranżowała akcję o tym, że „Mike" bardzo interesuje się historią, a część tekstu, który wygłasza w filmie, napisał sam.
Zacząłem też przypominać sobie w błyskawicznym tempie historię Tysona – jego skrajną brutalność na ringu, typowy dla tej grupy „sportowców" sposób bycia, bardziej przypominający brutalną bandyterkę niż sport, wyrok za gwałt i, ogólnie rzecz biorąc, wizerunek bezwzględnej, brutalnej i bezmyślnej maszyny do sprawiania łomotu. Dopiero potem internet przypomniał mi, że Tyson na dokładkę szczyci się tatuażem z obliczem Che Guevary, który reprezentował postawę skrajnie przeciwną wartościom, jakich bronili powstańcy.
W ciągu tych 20 sekund mój stosunek do wykorzystania Tysona jako promotora powstania warszawskiego zmienił się całkowicie: to po prostu fatalny pomysł. Niezależnie od tego, że jakaś część ludzi, którzy boksera nadal uznają za autorytet, mogła po raz pierwszy usłyszeć właśnie dzięki temu filmowi o polskim zrywie. Niestety, kojarząc tę wiedzę z człowiekiem, który powstania nie powinien po prostu firmować.
Coś zgrzyta
Zaznaczyłem, że podszedłem do filmu bez uprzedzeń, ponieważ podział opinii na jego temat wpisał się niemal idealnie w polityczny rytuał: większość krytyków (choć nie wszyscy) należy do strony antypisowskiej, większość chwalących – do sympatyków obozu rządzącego. Co oczywiście mocno utrudnia racjonalną dyskusję o granicach tworzenia historycznej narracji. Na pocieszenie można stwierdzić, że nie jest to jedyny temat, na który trudno jest dziś racjonalnie dyskutować. Wiem, to bardzo marna pociecha.