Absurdy PRL

Pierwsze pokolenie Polaków nieznających komunizmu jest już dorosłe. Warto więc przypomnieć, jak potrafił on utrudniać życie zwykłym ludziom

Publikacja: 13.01.2013 00:15

01.05.1978 Warszawa Pochod 1-szo majowy Fot. Wojciech Druszcz/REPORTER

01.05.1978 Warszawa Pochod 1-szo majowy Fot. Wojciech Druszcz/REPORTER

Foto: Uważam Rze

Tekst z archiwum tygodnika "Uważam Rze"

"Niniejszym zaświadcza się, że Ob. Waldemar Czapkiewicz zam. Pruszków, ul. (...) jest zatrudniony jako muzyk w zespole »PIOTR PASTOR I SŁOŃCE« współpracującym z Estradą Stołeczną. Z racji wykonywanego zawodu oraz wymagań scenograficznych i reżyserskich wyżej wymieniony musi nosić długie włosy. Zaświadczenie wydaje się celem przedstawienia odnośnym władzom, a w szczególności MO i ORMO".

Skan dokumentu o takiej treści, datowanego na 15 czerwca 1972 r. jego właściciel zamieścił  na Facebooku. Tekst napisany na maszynie na firmowym papierze ZAiKS wzbudził wśród internautów prawdziwą sensację: „Powinno to trafić do jakiegoś muzeum!", „Młodzieży to trzeba pokazywać!" – takie komentarze pojawiły się pod zdjęciem. Trudno się z tymi sugestiami nie zgodzić, bo zaświadczenie Czapkiewicza to wyjątkowo dobitny przykład tego, jak dalece komuna potrafiła ingerować w prywatność obywateli, nawet w takie drobiazgi jak wygląd. I – jak widać – niekoniecznie trzeba było być opozycjonistą, by uchodzić za podejrzanego.

– Długie włosy były dla mnie wyzwoleniem od narzuconego z góry wzorca, jak się mamy ubierać, co mamy myśleć – przyznaje Czapkiewicz. Nie ukrywa, że on i przyjaciele z kolejnych zespołów muzycznych fascynowali się ruchem hippisowskim. A hippisi, jako środowisko niepoddające się kontroli władzy komunistycznej, byli inwigilowani przez SB, choć ustroju obalać nie chcieli.

Skąd się wzięło zaświadczenie z logo ZAiKS? – Na pomysł wystawienia dokumentu naprowadził mnie sam milicjant – opowiada Czapkiewicz. Zaczęło się od przykrego incydentu w pekaesie na trasie Grodzisk Mazowiecki – Mszczonów. Muzycy z zespołu Piotr Pastor i Słońce jechali na prywatkę (takie imprezy były zdecydowanie częstszymi okazjami do grania niż koncerty). – W pewnym momencie do autobusu wparowała milicja z kanarami i zrobili kipisz na gapowiczów – wspomina muzyk. Samo w sobie nie byłoby to problemem, bo Czapkiewicz bilet przy sobie miał. – Ale nie spodobałem się miejscowemu szeryfowi, który zresztą podobny był trochę do szeryfa z późniejszego filmu „Rambo" – dodaje. Wyciągnęli go z autobusu i zawieźli do fryzjera. Na jakąkolwiek dyskusję nie było szans. – Jak byście mieli jakiś dokument, to by wam uszło na sucho, obywatelu! – jasno wyłożył zasady milicjant.

Kiedy włosy odrosły, Waldemar Czapkiewicz postanowił pójść tropem sugestii funkcjonariusza MO. Kierownik artystyczny zespołu wypisał na papierze firmowym ZAiKS zaświadczenie o konieczności noszenia długich włosów. Przydało się. Raz nawet w pociągu z Warszawy do Pruszkowa milicjant zasalutował i życzył sukcesów w graniu.

Prof. Jerzy Eisler, historyk specjalizujący się w dziejach PRL, o zaświadczeniu uzasadniającym noszenie długich włosów nigdy wcześniej nie słyszał. Potwierdza jednak, że mężczyzna z taką fryzurą nie tylko mógł być wylegitymowany, ale wręcz mógł dostać pałką. Pamięta jedno z wydań „Trybuny Obywatelskiej", programu telewizyjnego z początku lat 70. (utworzonego po masakrze na Wybrzeżu), w którym najwyżsi dygnitarze partyjni (np. Jan Szydlak, Stefan Olszowski) na żywo odpowiadali na pytania telewidzów. – Właśnie w tym programie ktoś się skarżył, że z powodu długich włosów zatrzymała go milicja i pobiła. Oczywiście, gość w studiu odpowiedział, że to bezprawne i niedopuszczalne – opowiada profesor.

Ciepłe majtki, szminki i wąskie spodnie

Faktycznie nie istniały żadne przepisy, które regulowałyby styl fryzur czy ubioru u dorosłych obywateli. Inaczej było w przypadku uczniów. Jeśli dzisiejszy nastolatek, przyzwyczajony do obrony ze strony rzecznika praw ucznia, otworzy którąś z powieści dla młodzieży napisanych np. w latach 60., zapewne się dziwi, dlaczego bohaterowie nie skarżyli się na zachowanie nauczycieli. Fragment powieści Stanisławy Platówny „Tomek, Ewa i inni": „Ela (to o koleżance tytułowej bohaterki – przyp. red.) zaczęła przychodzić do szkoły w pięknych sukienkach, zagranicznych sweterkach, kiedyś nawet nauczycielka odesłała ją do domu, ponieważ zauważyła u dziewczynki złoty pierścionek, a noszenie biżuterii było w szkole zabronione". Ela to naturalnie postać fikcyjna, ale incydent z pierścionkiem mógł być jak najbardziej prawdziwy. O makijażu uczennice nawet nie marzyły. Jeszcze brutalniej niż właścicielki biżuterii bywały traktowane dziewczyny z burzą loków. – Nauczycielka kazała kiedyś koleżance włożyć głowę pod kran, bo myślała, że ma trwałą. A ona miała naturalnie kręcone włosy – opowiada Halina, rocznik 1958. Prof. Jerzy Eisler nigdy natomiast nie zapomni godziny wychowawczej w swojej I klasie liceum. Był rok 1967, zima. Jedna z dziewczyn przyszła w spodniach. Wychowawca udzielił jej publicznej reprymendy za nieodpowiedni strój. Żeńska część klasy stanęła w obronie koleżanki, tłumacząc nauczycielowi, że przecież są mrozy i w spódnicy po prostu się marznie. – To noście ciepłe majtki – odparował pedagog.

Kres szkolnej uniformizacji położył minister Jerzy Kuberski w latach 70. Od tej pory można było nosić w szkole dowolne, kolorowe stroje.

Okazuje się jednak, że za zbytnią w ówczesnym mniemaniu ekstrawagancję mogło się dostać nawet studentom. Chodzi co prawda o stalinowskie lata 50. i specyficzne środowisko Związku Młodzieży Polskiej. W inspirowanej wątkami autobiograficznymi powieści Haliny Snopkiewicz „Paladyni" czytamy opis awantury, jaką uczelniany lider ZMP urządził studentce za... używanie szminki: „Zaatakował taką biedną dziewczynę z mojego kursu, że niby za co się maluje? Za państwowe stypendium? (...) Dziewczyna się poryczała na wykładzie, a kiedy poznałam przyczynę, wzięłam ją za rękę i poszłyśmy do pokoju Komitetu Uczelnianego ZMP, gdzie urzęduje Banasiak. Tam bez jednego słowa wyjęłam jej z torby kosmetyczkę i wysypałam zawartość na stół. Brylanty rozłożyły się przed ich zdumionymi oczami w szyku następującym: pugilaresik po jakiejś babci, w nim złotych siedem, groszy pięćdziesiąt. Abonament ulgowy – wszystkie przejazdy przecięte. Kwitki na obiad w stołówce, co drugi dzień. Złamany pilnik do paznokci. Zasuszony bratek zawinięty w bibułkową serwetkę do ust. Wreszcie »kość niezgody«, oprawka po szmince, w niej zapałka, którą wydłubywała pozostałości po dawno minionej świetności w etui". Za wygląd dorośli mogli oberwać także w latach 80. Na cenzurowanym były... spodnie. – Milicjanci niekiedy urządzali test: zaczepiali młodego człowieka na ulicy i kazali ściągać mu spodnie przez buty – mówi dr Patryk Pleskot, historyk. – Jeśli buty przeszły przez nogawki, to dawali spokój. Jeśli nie, wtedy „delikwent" uznawany był za punka i mógł mieć kłopoty – wyjaśnia.

Na wytycznych w sprawie wyglądu nie kończyły się ograniczenia dla uczniów żyjących w epoce głębokiej komuny. Młodzież musiała bardzo uważać, kiedy i z kim pojawiała się w miejscach publicznych. Jak w soczewce widać to w odcinku serialu „Wojna domowa" pt. „Trójka klasowa". Paweł, korzystając z niespodziewanego odwołania części lekcji (nauczyciel zachorował), idzie do kina. Niestety, milicjant nie tylko legitymuje 14-latka, ale i konfiskuje mu bilet. Podobnie jak w przypadku długowłosego Waldemara Czapkiewicza chłopaka mogłoby uratować zaświadczenie. Tym razem o skróceniu lekcji, uwiarygodnione pieczątką szkoły, koniecznie okrągłą. – Ale na coś takiego czeka się ze trzy dni – żali się bohater serialu Jerzego Gruzy, relacjonując zdarzenie rodzicom.

– Historia przedstawiona w serialu albo podobna mogła wydarzyć się naprawdę – komentuje prof. Jerzy Eisler. Bo faktycznie istniały przepisy zabraniające być poza szkołą „w godzinach urzędowania". Jerzy Gruza nie wymyślił też „trójek klasowych" (rodzic, milicjant, ORMO-wiec) pojawiających się w tym samym odcinku. Młodzież szkolna bowiem nie tylko nie mogła swobodnie zagospodarować niespodziewanej laby, ale też musiała wrócić do domu przed godz. 20. No, chyba że była pod opieką dorosłych. Dlatego serialowy Paweł, skrępowany sytuacją, prosi matkę, żeby przyjechała wieczorem parę ulic dalej, bo on wtedy będzie wracał ze wspólnej nauki od kolegi.

– Coś podobnego! Takiego draba odprowadzać?! – dziwi się przepisom ultrakonserwatywny, wręcz staroświecki ojciec Pawła kreowany w filmie przez Kazimierza Rudzkiego. W związku z takimi restrykcjami, już w rzeczywistości, niezbyt miła sytuacja stała się udziałem prof. Eislera. W 1967 r. jako 15-letni uczeń I klasy liceum wybrał się z rodzicami do Sali Kongresowej na film „Działa Navarony". Seans rozpoczynał się o godz. 20. – Poszedłem do szatni odnieść ubrania rodziców, a jakiś gość przede mną machnął mi przed nosem jakąś legitymacją i spytał, co ja tu robię – wspomina historyk. – Ja mu na to, że jestem z rodzicami. Kazał zaprowadzić się do matki i mama potwierdziła, że jestem pod opieką. W przeciwnym razie miałbym kłopoty. Takie były szkolne regulaminy, jednakowe w całej Polsce, zatwierdzane przez Ministerstwo Oświaty – wyjaśnia.

Laba z listą obecności

Zmorą zarówno uczniów, jak i pracowników państwowych zakładów, czyli w PRL olbrzymiej większości obywateli, były pochody pierwszomajowe. Przynajmniej dla tych, którzy niespecjalnie przejmowali się ideą robotniczego święta. Trudno sobie wyobrazić, jak zareagowaliby dzisiaj dorośli i nastolatkowie, gdyby ktokolwiek wymuszał na nich jakąkolwiek publiczną aktywność w dniu ustawowo wolnym od pracy. Ot, choćby przez sprawdzenie obecności na centralnych albo miejskich obchodach Święta Niepodległości. A na pochodach pierwszomajowych obecność była kontrolowana. Najczęściej osoby, które chciały zjeść ciastko i mieć ciastko, czyli nie przemierzać trasy pochodu, a jednocześnie nie narażać się na przykre konsekwencje, pojawiały się na samym początku, odhaczały się na liście (albo dawały się zauważyć przełożonym), by po chwili czmychnąć do swoich spraw.

Zjawisko opisuje Piotr Zaremba w inspirowanej własnymi wspomnieniami powieści „Romans licealny": „Remek zna tę drogę – był już na pochodzie razem z podstawówką. Jeszcze wielki kościół do obejścia. Teraz w tym kierunku posuwa się już sporo osób. (...) Wciąż nie widzi własnej klasy. (...) Ktoś łapie go za łokieć tak gwałtownie, że Remek podryguje. Widzi obok siebie Adama Ferensa. (...) – Spadamy – mówi tylko. (...) Forsowny marsz Świętokrzyską. (...) Mijani milicjanci przyglądają im się podejrzliwie, ale nikt ich nie zaczepia". Akcja powieści rozgrywa się w 1988 r. Dwa lata wcześniej znacznie sprytniejszy sposób na uniknięcie udziału w pochodzie znalazł prof. Eisler. Był wtedy wychowawcą klasy w liceum i na przełomie kwietnia i maja zorganizował kilkudniową wycieczkę w Góry Świętokrzyskie.

– Pani dyrektor bardzo niechętnie, ale się zgodziła – opowiada historyk. – Niestety, parę dni wcześniej doszło do katastrofy w Czarnobylu. Mimo tego nie zrezygnowaliśmy z wyjazdu, a na miejscu nie ograniczaliśmy spacerów po świętokrzyskich lasach, co naturalnie nie było szczególnie rozsądne – wspomina.

Od pochodów pierwszomajowych trzeba było uciekać, ale były też rzeczy, których nie dało się zrobić legalnie. Na przykład pomieszkać w hotelu w tej miejscowości, w której było się zameldowanym. Taki stosunkowo drogi kaprys nie był zapewne najczęstszym marzeniem mieszkańców PRL. Nie zmienia to jednak faktu, że przepis administracyjny najzwyczajniej uniemożliwiał części obywatelom skorzystanie z usługi. Powód ograniczenia był banalny – mało miejsc noclegowych. Jedna z kronik „Telewizyjnego Kuriera Warszawskiego" pokazuje – zapewne w nieco wyreżyserowany sposób – jak pewien pan przyjeżdża do stolicy w delegację i – pocałowawszy klamkę w kolejnych hotelach – układa się do snu na ławce w Ogrodzie Saskim. Władze tym bardziej nie mogły sobie pozwolić, by zabrakło miejsca dla gościa z dewizami w portfelu, dlatego szkoda było „marnować" cenne pokoje dla tubylców z tego samego miasta.

Zmieńcie te przepisy

Takie regulacje krzyżują plany bohaterki współczesnej komedii Juliusza Machulskiego „Ile waży koń trojański". 40-letnia Zosia cofa się z roku 1999 do 1987. Obracając się w rzeczywistości schyłkowego PRL, cały czas ma świadomość, jak zmienią się warunki życia za kilka lat. Pokłócona z mężem, chce spędzić kilka nocy w hotelu.

– Ale pani ma warszawski meldunek! – słyszy od recepcjonisty, który przeczytał wpis w dowodzie.

– Tak, od pięciu pokoleń – odpowiada zdziwiona kobieta.

– No, to nie mogę pani zameldować.

– Dlaczego?!

– Pani żartuje?

– Nie, nie żartuję. Dlaczego?

– Takie są przepisy! – tłumaczy portier.

– To je zmieńcie – ripostuje Zosia.

– Oczywiście, ale to chwilę potrwa – dyplomatycznie odpowiada pracownik hotelu. Zosia patrzy na kalendarz: 15 maja 1987 r. – To ja nawet wiem, ile to potrwa. Dwa lata i 20 dni – wylicza naprędce. Zosia, dla której realia schyłkowego PRL choć były tylko powtórką wcześniejszych doświadczeń, z trudem przyzwyczajała się do nowych-starych warunków życia.

Tym trudniej takie sprawy zrozumieć osobom, które pamiętają tamte warunki jak przez mgłę lub wcale. Przekonał się o tym parę lat temu Dariusz Łukaszewski, dzisiaj wójt kurpiowskiej gminy Kadzidło, w latach 90. nauczyciel historii w tej miejscowości. Długo nie mógł wytłumaczyć ówczesnym ósmoklasistom, jak wyglądało życie codzienne w stanie wojennym. Postanowił wobec tego przeprowadzić eksperyment: jako pracę domową zadał uczniom przyniesienie z urzędu zaświadczenia. – Wytłumaczyłem, że tylko z takim dokumentem, o który trzeba było się starać, mogliby pojechać do sąsiedniego województwa. Dopiero wtedy do nich cokolwiek dotarło. Nie mieściło im się w głowie, że tak drobne, oczywiste czynności mogły być wręcz nieosiągalne – wspomina.

A przecież ósmoklasiści z lat 90. to dziś już w większości 30-latkowie. Ze względu na nich i kolejne roczniki warto archiwizować każdą kartkę na benzynę, każdy paszport na starym formularzu zawierającym pouczenie, że po 14 dniach należy go zwrócić milicji. Albo zaświadczenie o konieczności noszenia długich włosów. Zwłaszcza że to ostatnie, być może, jest jedyne w Polsce.

Czerwiec 2011

Tekst z archiwum tygodnika "Uważam Rze"

"Niniejszym zaświadcza się, że Ob. Waldemar Czapkiewicz zam. Pruszków, ul. (...) jest zatrudniony jako muzyk w zespole »PIOTR PASTOR I SŁOŃCE« współpracującym z Estradą Stołeczną. Z racji wykonywanego zawodu oraz wymagań scenograficznych i reżyserskich wyżej wymieniony musi nosić długie włosy. Zaświadczenie wydaje się celem przedstawienia odnośnym władzom, a w szczególności MO i ORMO".

Pozostało 97% artykułu
Kraj
Były dyrektor Muzeum Historii Polski nagrodzony
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kraj
Podcast Pałac Prezydencki: "Prezydenta wybierze internet". Rozmowa z szefem sztabu Mentzena
Kraj
Gala Nagrody „Rzeczpospolitej” im. J. Giedroycia w Pałacu Rzeczpospolitej
Kraj
Strategie ochrony rynku w obliczu globalnych wydarzeń – zapraszamy na webinar!
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kraj
Podcast „Pałac Prezydencki”: Co zdefiniuje kampanię prezydencką? Nie tylko bezpieczeństwo