W ramach wzmacniania jedności i solidarności europejskiej oraz poszerzania obszaru wolności gospodarczej rząd Angeli Merkel postanowił nie otwierać Polakom drzwi do niemieckiego rynku pracy aż do roku 2011. Wykorzysta w ten sposób pełen okres przejściowy ustalony w trakcie negocjacji akcesyjnych, choć mógłby ten okres skrócić. Mało tego, środowiska niemieckiego biznesu wręcz się owego skrócenia domagają, bo brakuje im rąk do pracy.
Niestety, rządząca CDU znów uległa naciskom związków zawodowych, które najchętniej zamknęłyby granice Niemiec na cztery spusty, by już nigdy więcej przybysze ze Wschodu „nie odbierali Niemcom pracy i chleba”. Populizm, jak widać, nie jest obcy nawet najbardziej elokwentnym politykom w najbardziej cywilizowanych demokracjach.
W tym samym czasie, gdy liderzy CDU podejmowali decyzję o utrzymaniu ograniczeń, Bundestag niemal jednomyślnie ratyfikował traktat lizboński, dokument, który ma być milowym krokiem na drodze ku lepszej Europie, bez granic i podziałów, Europie bardziej solidarnej i przyjaznej. – To traktat dobry zarówno dla Europy, jak i dla obywateli i obywatelek Niemiec – przekonywała w Bundestagu pani kanclerz.
Unia Unią, solidarność solidarnością, ale sprawiedliwość musi być po stronie obywatela Niemiec. Traktat lizboński, ratyfikowany zarówno przez nasz Sejm, jak i Bundestag, niczego tutaj nie zmieni. Polski analityk finansowy, który chciałby zatrudnić się w jakimś banku we Frankfurcie, będzie musiał wciąż grzecznie prosić w niemieckim urzędzie o pozwolenie na pracę. Studentka germanistyki, która chciałaby opiekować się jakimś dzieckiem w Monachium – takoż. Podobnie jak zbieracz szparagów w Brandenburgii.
I finansista, i pani od dziecka, i zbieracz szparagów mogą sobie nawet być euroentuzjastami i z całego serca popierać traktat lizboński, jednak starając się o pracę nad Renem, nie uzyskają z tego tytułu żadnych przywilejów.