– Wykorzystywanie systemu satelitarnego wartego miliardy dolarów do poszukiwania skarbów, których wartość materialna nie przekracza na ogół sumy kilkunastu złotych – tak opisuje swoje hobby Radosław „Zyr" Zych, jeden z najaktywniejszych polskich odkrywców, mający na swoim koncie ponad 2,5 tys. „keszy" (od ang. cache – skrytka).
Geocaching to zabawa, która narodziła się za oceanem już kilka dni po udostępnieniu cywilom zarezerwowanego dotychczas dla armii amerykańskiej niezakłóconego sygnału GPS. Dziś świat usiany jest przeszło milionem „keszy", których poszukuje kilkaset tysięcy „keszerów". Jedna ze skrytek została założona nawet na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, inna zagościła pod szczytem Mount Everestu.
„Keszowanie" powoli staje się popularne również nad Wisłą. Codziennie nieświadomie mijamy kilkanaście tysięcy skrytek, o których istnieniu wie jedynie kilka tysięcy aktywnych polskich uczestników zabawy. Biorąc pod uwagę to, że samych telefonów komórkowych, które mogą odbierać sygnał GPS, w Polsce jest już kilka milionów, to wciąż niewiele.
Dlaczego się w to bawią? Najlepiej się dowiedzieć, wyruszając na poszukiwania swojego pierwszego „kesza". – Frajda z jego odnalezienia jest tak potężna, jakby człowiek odkrył co najmniej zaginione miasto, wyspę lub kontynent – mówi Manuela „Mela" Malowaniec, która dzięki wędrówkom z GPS poznała m.in. wiele zakamarków Warszawy. Ale i „keszowała" znacznie dalej, m.in. w Dubaju.
Na sygnale
– Kiedyś serdecznie nie lubiłem długich spacerów. Teraz świadomość istnienia gdzieś skrytek motywuje mnie nie tylko do wyjścia z domu, ale i do weekendowych wyjazdów za miasto czy do dłuższych wypadów w Polskę na wielkie „keszobranie" – opowiada „Zyr".