Wieszcząc w wieczór wyborczy „Budapeszt w Warszawie", Jarosław Kaczyński odwoływał się do nadziei wielu polskich konserwatystów, republikanów czy po prostu demokratów z niepokojem obserwujących sytuację w Polsce i liczących na jej zasadniczą zmianę. Na Węgrzech przez dwie pełne kadencje rządzili postkomunistyczni socjaliści wspierani przez wywodzący się z dawnej opozycji Związek Wolnych Demokratów (SzDSz), prowadząc kraj do zapaści gospodarczej i głębokiego konfliktu społecznego. Rok temu zostali odsunięci od władzy przez Fidesz – partię Viktora Orbána, która zdobyła konstytucyjną większość w parlamencie i teraz zasadniczo przemodelowuje kraj.
Jednak nadzieja na powtórzenie węgierskiego scenariusza jest zwodnicza i niebezpieczna. Zakłada, że Polacy muszą wreszcie rozpoznać jakość rządów PO, a tym samym zrozumieć potrzebę zasadniczej zmiany, w efekcie czego wybiorą realną do nich opozycję. U niej samej zaś prowokuje swoistą bierność, działalność polityczną redukuje do trwania w niezmienionym stanie w oczekiwaniu, że wcześniej czy później „należna" władza sama wpadnie jej w ręce. Postawa taka ignoruje istotne różnice pomiędzy Polską a Węgrami, gdzie opozycja nie ograniczała się do czekania na władzę, a także nie przyjmuje do wiadomości innego możliwego biegu rzeczy.