Nie zgadzam się z zarzutem, że nauczanie religii w szkołach narusza neutralność światopoglądową państwa. Sprawę tę badał m.in. Trybunał Konstytucyjny i nie dopatrzył się niezgodności z ustawą zasadniczą nawet we wliczaniu stopnia z religii do średniej ocen.
Mamy tu jednak do czynienia z pytaniem nie o świeckość państwa, lecz o zasady jego współdziałania z Kościołami. Jażdżewski jest zwolennikiem ścisłego, wręcz wrogiego rozdziału na wzór francuski, w wielu krajach jednak ta współpraca – przy zachowaniu neutralności państwa – jest utrzymana.
Nie oznacza to, że pomysł likwidacji nauczania religii w szkołach uważam za absurdalny. Wręcz przeciwnie. Kościół powinien dokonać bilansu zysków i strat, jakie przynoszą szkolne lekcje religii, a później – jeśli się okaże, że ten audyt wypadnie niekorzystnie – zastanowić się nad likwidacją katechezy w placówkach publicznych.
Rozumiem symboliczny wymiar obecności religii w szkołach. Była to jedna z pierwszych decyzji, jaką podjął rząd Tadeusza Mazowieckiego. Ujęto ją także w konkordacie, co sprawia, że zmiana obecnego systemu byłaby bardzo trudna. Nie zmienia to jednak faktu, że warto o niej dyskutować. Bo argumenty na rzecz wyjścia religii ze szkół mogą wynikać nie tylko z laickiego punktu widzenia, lecz również z troski o sam Kościół.
Sam miałem możliwość uczyć się religii zarówno w salach katechetycznych przy parafii (przez pierwsze trzy lata podstawówki), jak i w szkole. Choć udało mi się przy okazji spotkać osoby wyjątkowe – w krakowskim V LO, które ukończyłem, religii uczył np. ks. Jacek Stryczek – często miałem wrażenie straty czasu. Niestety, w ciągu ostatnich lat nic się w katechezach zmieniło.