Globalna gospodarka versus polskie gruszki na wierzbie

Partie rzucają się do rozwiązywania problemów, na które nie mają wpływu

Publikacja: 13.10.2015 19:00

Na siłę franka szwajcarskiego politycy nie mają wpływu, ale pod naciskiem wyborców ruszają do boju (

Na siłę franka szwajcarskiego politycy nie mają wpływu, ale pod naciskiem wyborców ruszają do boju (na zdjęciu: protest kredytobiorców zadłużonych we frankach, Kraków, styczeń 2015)

Foto: Fotorzepa/Piotr Guzik

Globalizacja, umowy o wolnym handlu, swobodny przepływ osób i usług sprawiły, że niektóre zjawiska wymknęły się spod kontroli rządów, rozlewając się na cały świat. Ich negatywne skutki można co najwyżej osłabiać i to w ograniczonym zakresie. Dotyczy to np. ruchów migracyjnych, rynków kapitałowych czy przyciągania inwestycji zagranicznych.

Polscy politycy coraz chętniej podają jednak recepty na problemy, których rozwiązanie znajduje się daleko poza ich możliwościami.

Nie do powstrzymania

Otwarcie rynków pracy w rozwiniętych krajach europejskich wywołało exodus Polaków. Liczby są nieubłagane – na koniec 2014 r. poza krajem przebywało 2,3 mln rodaków. Przytłaczająca większość z nich opuściła Polskę w poszukiwaniu lepszej pracy i co za tym idzie, lepszej przyszłości.

Z badania przeprowadzonego wśród polskich specjalistów pracujących w Wielkiej Brytanii przez Boston Consulting Group wynika, że tylko 30 proc. rozważa kiedyś powrót do kraju. Nawet z tych 30 proc. wróci pewnie niewielu, bo 91 proc. emigrantów jest zadowolonych ze swojej decyzji.

Politycy dwóch głównych partii z lubością wypominają sobie, za czyich rządów więcej osób opuściło Polskę. Ma to być zapewne synonimem nieudolnej polityki społecznej i gospodarczej. Tymczasem ani PO, ani PiS na te procesy emigracyjne wielkiego wpływu nie mają i najprawdopodobniej mieć szybko nie będą.

Migracja w poszukiwaniu lepszego życia to naturalny proces, który w zglobalizowanym świecie z ujednolicającymi się wzorcami kulturowymi, rosnącą dominacją jednego języka biznesu (angielski) i podobnym progiem wejścia do poszczególnych zawodów tylko przybiera na sile. Nie da się go powstrzymać niewielkimi zmianami płac minimalnych, różnymi formami becikowego, ulgami podatkowymi dla młodych ludzi czy wprowadzeniem gimnazjum i posłaniem sześciolatków do szkół. Siłą rzeczy kraj mniej rozwinięty nie przelicytuje bowiem bardziej rozwiniętego. Byłoby to zaskakujące, bo cały problem rozbija się właśnie o mniejsze szanse finansowe na rynku pracy, a co za tym idzie, siłę całej gospodarki, a więc i zasobność budżetu.

Pomóc może gruntowna reforma systemu edukacji, pobudzanie przedsiębiorczości, rzeczywiste wspieranie innowacji oraz dekady wzrostu PKB i otwarcie się na imigrantów. Czyli długoterminowy program rozwoju, który kolejne rządy będą, przynajmniej co do zasady, kontynuować, a nie niszczyć tylko dokonania poprzedników w imię politycznej walki.

Niestety, pozytywne efekty mogą nigdy nie pójść na konto którejkolwiek z partii lub polityka, gdyby nawet znalazł się taki, który by się na to porwał. Tym bardziej że, jak pokazał ostatnio przykład OFE, nad polskimi reformami wisi ryzyko tymczasowości.

Imigranci się opłacają

Bez wątpienia emigracja zarobkowa to dla polskiej gospodarki spory problem – drenuje z talentów rynek pracy, w dłuższej perspektywie może zmniejszać dynamikę PKB. Z racji tego, że wyjeżdżają ludzie młodzi, powoduje również starzenie się społeczeństwa, zagrażając bilansowi przychodów i wydatków państwa. Przez pierwsze lata po wyjeździe ratują go jeszcze transfery emigrantów, ale wraz z zadomawianiem się za granicą osób, które wyjechały, będą one sukcesywnie spadały.

Ktoś mógłby powiedzieć, że trzeba dać rodzinom bodźce finansowe, by w Polsce rodziło się więcej dzieci. I politycy to obiecują (choć wysokim kosztem). Tyle że na tym froncie toczymy raczej walkę o tzw. zastępowalność pokoleń. Ponadto nie sam rachunek finansowy decyduje o posiadaniu dzieci, ale też choćby bezpieczeństwo zatrudnienia, które w dobie elastycznych umów o pracę jest coraz mniejsze. Oskładkowanie umów, gorący politycznie postulat, zwiększa to bezpieczeństwo, ale też podwyższa koszty przedsiębiorcom, co ma wpływ na rynek pracy i konkurencyjność produktów i usług. Do tego dochodzą aspekty społeczne i kulturowe, które powodują choćby wzrost liczby rozwodów, a na to dużo trudniej wpływać przez dosypywanie pieniędzy.

Najprostszym rozwiązaniem jest aktywne wzięcie udziału w procesach migracyjnych – czyli zastępowanie emigrantów imigrantami. I tu na przeszkodzie staje już polityka. Problem napływu uchodźców do UE, w którego rozwiązywaniu Polska jako członek Wspólnoty musiała i powinna wziąć udział, pokazał rozwarstwienie opinii społecznej w kwestii tego, czy i ilu uchodźców miałoby do nas trafić. Od opinii, że Polskę jako kraj rozwinięty stać na ich przyjęcie, aż po zupełnie skrajne: „to nie uchodźcy, tylko najeźdźcy".

Dużo łatwiej politykom płynąć na fali niechęci, bo zwiększa to ich szanse na głosy. W końcu Polska jest krajem wyjątkowo jednorodnym kulturowo i wyznaniowo. Imigranci, głównie z Azji i Afryki, zwykle są innego wyznania i wychowali się w innej kulturze. Problemem jest więc asymilacja. Ale nie łudźmy się, pomijając Ukrainę i kraje postradzieckie, nie mamy co liczyć na imigrację zarobkową osób z kręgu kultury europejskiej. A imigranci będą nam potrzebni na rynku pracy. Nawet jeśli istnieje ryzyko, że część z nich będzie w Polsce tylko czasowo.

Innymi słowy, dostosowywanie się polityków do ksenofobicznych postaw społeczeństwa jest wbrew długoterminowym interesom demograficznym i gospodarczym Polski. Mniej pragmatycznie ujmując – wielkość państwa mierzy się też tym, że nie tylko wyciąga ręce po wsparcie, ale i samo podaje rękę potrzebującym.

Frankowa licytacja

Nie tylko w przypadku imigrantów politycy stali się zakładnikami wyborców. Kilka miesięcy wcześniej podobnie było w przypadku kredytów hipotecznych zaciąganych we frankach. Dla przypomnienia – nagłe umocnienie się szwajcarskiej waluty w styczniu znacząco zwiększyło raty i wartość pozostałych do spłaty kredytów osób, które zdecydowały się zaciągnąć je we frankach (a zdecydowały się, bo kredyty nominowane w tej walucie były znacznie tańsze niż złotówkowe).

Podobnie jak w przypadku emigracji źródło problemu leży w czymś, co jest absolutnie poza zasięgiem polskich polityków. Trudno bowiem, by mieli oni wpływ na kurs obcej waluty notowanej na płynnych rynkach finansowych. Tymczasem politycy zarówno PO, jak i PiS jak nigdy zgodnym chórem zaczęli mówić o konieczności pomocy tzw. frankowiczom.

Z punktu widzenia wyborczego grupa to istotna, bo tworzą ją głównie przedstawiciele ekonomicznej klasy średniej – osoby, które stać na zaciąganie długoterminowych zobowiązań finansowych i które są przekonane, że ich przyszłość zawodowa pozwoli im te kredyty spłacić. Są to więc raczej wyborcy PO niż PiS.

Nic dziwnego, że PiS tak ostro licytowało, by okazać się dla nich lepszym wujkiem niż PO. Udało się mu nawet przeforsować w Sejmie ekstremalne rozwiązanie. Gra toczyła się o odebranie wyborców przeciwnikowi. Koszt i tak miała ponieść koalicja rządząca.

Ta jednak tak długo przeciągała sprawę, że zmierzy się z nią już kolejny rząd. Jak wynika z sondaży, najprawdopodobniej PiS-owski. I może to być poniekąd efekt rozczarowania wyborców Platformą, która nie stanęła na wysokości zadania i nie broniła ich interesów tak, jak robił to PiS.

Tyle że nie powinno to być w ogóle przedmiotem troski polityków. Wystarczyło ryzykownych kredytów w walutach obcych zakazać. Są one rodzajem hazardu, istnieje bowiem w nich zewnętrzny czynnik ryzyka, na które żadna strona – klient i bank – nie mają wpływu. Ostatecznie politycy wybrali wariant najprostszy – winne jest kasyno, choć nazywanie w ten sposób banków, nawet pomimo klauzul nierównomiernie rozkładających ryzyko takich umów, jest nieuprawnione.

Kiedy już mleko się rozlało, politycy zadecydowali, że pomogą tylko jednej grupie – tej, która ryzykowała najwięcej. Ich komfort polegał na tym, że obiecywali, iż komuś coś dadzą, a nie, że komuś zabiorą. W ten sposób ci, którzy zostali w tej sprawie potraktowani najmniej sprawiedliwie, czyli zadłużeni w złotych, co prawda protestowali, ale niezbyt głośno. A PiS zbił na tym polityczny kapitał. Czy było to w interesie budżetu i gospodarki – śmiem wątpić.

Paradoksem zamieszania wokół kredytów frankowych jest to, że zyskali na nim w efekcie właśnie zadłużeni w złotych. Ostatecznie bowiem jedyna ustawa, która wejdzie w życie, to ta dająca pomoc tym z nich, którzy znaleźli się w najgorszej sytuacji życiowej.

Apetyt rekina

Latem przeżywaliśmy telenowelę pod hasłem „czy Jaguar zainwestuje w Polsce". Indyjski koncern Tata „rozważał", czy zainwestować nad Wisłą, czy na Słowacji. Fabryka miała produkować 350 tys. aut rocznie i dać zatrudnienie nawet 4 tys. osób.

Ostatecznie wybór padł na Słowację. Owe „rozważania" okazały się twardymi negocjacjami biznesowymi, co raczej dziwić nie powinno. Wicepremier Janusz Piechociński ujawnił, że Hindusi domagali się wsparcia i ulg, których wartość w przeliczeniu na jedno stworzone przez nich miejsce pracy sięgała kilkuset tysięcy złotych. Słowacy na warunki się zgodzili, Polacy nie.

Historia ta powinna dać do myślenia wyborcom, co stoi za politycznymi hasłami w stylu: „stworzymy tysiące nowych miejsc pracy". Globalizacja, której efektem były fuzje dużych koncernów, doprowadziła do stworzenia podmiotów mogących stawiać warunki rządom państw. Tata w tym oceanie to pomniejszy rekin.

Przyciąganie dużych inwestorów jest celem wielu państw. Trwa więc rywalizacja, która, jak widać, coraz częściej przybiera postać licytacji. I tu kluczowe okazują się ulgi i koszty. A to utrudnia przejście z gospodarki niskokosztowej do innowacyjnej.

Tym bardziej że kraje takie jak Polska, które nie stworzyły własnych dużych firm, a największe istniejące spółki surowcowo-energetyczne rodziły się w nich jeszcze za czasów gospodarki socjalistycznej, nie mają łatwego zadania przy tworzeniu miejsc pracy. Błogosławieństwem wydają się fundusze unijne. Problem w tym, że trudno mieć nadzieję na to, że wielomiliardowe inwestycje infrastrukturalne, które wzbogacają nas o drogi, lotniska czy tory, przyczynią się do stworzenia trwałych miejsc pracy.

Rynek pracy trzeba więc reformować strukturalnie, a nie liczyć na jednorazowe złote strzały. Bo są one zwykle kosztowne. Polityczne debaty nad tym, czy posyłać sześciolatki do szkół, albo nad tym, czy cofnąć reformę sprzed dekady i zlikwidować gimnazja, wcale nas do tego celu nie przybliżają.

Globalizacja, umowy o wolnym handlu, swobodny przepływ osób i usług sprawiły, że niektóre zjawiska wymknęły się spod kontroli rządów, rozlewając się na cały świat. Ich negatywne skutki można co najwyżej osłabiać i to w ograniczonym zakresie. Dotyczy to np. ruchów migracyjnych, rynków kapitałowych czy przyciągania inwestycji zagranicznych.

Polscy politycy coraz chętniej podają jednak recepty na problemy, których rozwiązanie znajduje się daleko poza ich możliwościami.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Czym jeździć
Technologia, której nie zobaczysz. Ale możesz ją poczuć
Tu i Teraz
Skoda Kodiaq - nowy wymiar przestrzeni
Kraj
Mgły, deszcz i przymrozki? IMGW podał prognozę pogody na październik
Materiał Promocyjny
Artystyczna trasa SUZUKI. Oto co warto zobaczyć podczas Warsaw Gallery Weekend i FRINGE Warszawa
Kraj
Wyrok dla "Białej Siły"
Kraj
Zmiana czasu na zimowy: Kiedy wypada w 2024? Czy to już dziś?