W czwartek po południu Emmanuel Macron pojechał na oficjalne powitanie amerykańskiego przywódcy prosto ze spotkania w Pałacu Elizejskim z Angelą Merkel. To miał być sygnał, że stoi za nim potencjał nie tylko Francji, ale także Niemiec i w ogóle całej zjednoczonej Europy. Swoisty powrót do czasów największej świetności Francji. Tym bardziej że pierwsze spotkanie obu przywódców zaaranżowano w pałacu Inwalidów przed grobem Napoleona i marszałka Ferdinanda Focha, wielkiego pogromcy Niemiec w pierwszej wojnie światowej.
– Nigdy nie możemy zapomnieć, że kontekst historyczny dalece wykracza poza nasze życie – mówił jeszcze u boku Merkel Macron.
W piątek Trump będzie przyglądał się defiladzie na Polach Elizejskich z okazji rocznicy zdobycia Bastylii. Po raz pierwszy od ćwierć wieku wezmą w niej udział amerykańscy żołnierze: to ma być hołd dla USA, które 100 lat temu przystąpiły u boku Francuzów i Brytyjczyków do Wielkiej Wojny.
Zmiana ról
– Macron chce być pośrednikiem między Ameryką i Europę, bo nikt inny nie może przejąć tej prestiżowej roli. Z powodu Brexitu brytyjski rząd jest bardzo słaby, jego wpływ na Europę niewielki. Trump z kolei ostro zaatakował Niemcy z powodu nadwyżki handlowej, a Merkel odpowiedziała na szczycie G20 atakiem na amerykański protekcjonizm i torpedowanie walki z ociepleniem klimatu – mówi „Rzeczpospolitej" Sophia Besch, ekspertka Centre for European Reform w Londynie.
I rzeczywiście na konferencji z Macronem Merkel nie nazwała już USA „przyjacielem", a jedynie „partnerem". Podkreśliła też, że „nie można wiecznie liczyć na innych, trzeba wziąć swój los we własne ręce".