Wiele wskazuje na to, że niedzielne referendum na Krymie, po którym półwysep przyłączy się do Rosji, nie będzie najważniejszym wydarzeniem na Ukrainie w ten weekend. Na sobotę i niedzielę prorosyjskie organizacje we wschodniej Ukrainie zwołały bowiem masowe wystąpienia przeciwko „kijowskiej juncie" i „banderowcom". Będą się domagać „wolności dla Donbasu" i referendum o przyłączeniu do Rosji.
Wstępem do tej rozgrywki były zamieszki w Doniecku, w których w czwartek zginęła co najmniej jedna osoba.
Rosja zapowiedziała, że nie zamierza się przyglądać bezczynnie wydarzeniom na Ukrainie. Jest przecież odpowiedzialna za „rodaków i współobywateli" i w razie czego ich ochroni. Szef dyplomacji Siergiej Ławrow zapewnił na konferencji prasowej w Londynie, że nie oznacza to, iż Moskwa planuje inwazję.
Inne wrażenie można było jednak odnieść, obserwując doniesienia z pogranicza. Przy wschodniej granicy Ukrainy grzały silniki setki czołgów rosyjskich i ćwiczyły dziesiątki tysięcy żołnierzy. Poważnie zagrożenie inwazją traktuje Polska. Szef MSZ Radosław Sikorski przestrzegł Rosję, by pod żadnym pretekstem nie wkraczała na Ukrainę.
Z ostrzeżeń dyplomatów wynika, że Moskwa szykuje prowokację. W weekend na demonstracji w Charkowie czy Doniecku ktoś może zacząć strzelać do miejscowych Rosjan, dając Kremlowi pretekst do interwencji.