Zdjęcia rosyjskich żołnierzy wkraczających do opuszczonej amerykańskiej bazy w Manbidż w północnej Syrii odbiły się potężnym echem nie tylko w USA. Rosjan była garstka i towarzyszyli armii syryjskiej, jednak to ich wizerunek robił większe wrażenie niż dotychczasowe doniesienia i analizy o rosnącej roli Rosji w konflikcie w Syrii i utracie tam wpływów przez USA.
Znalazło to swe odbicie w czasie wtorkowej debaty kandydatów ubiegających się o nominację demokratów w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Przedmiotem krytyki była decyzja Donalda Trumpa o wycofaniu amerykańskich jednostek z północnej Syrii, co dało zielone światło dla tureckiej inwazji.
Tymczasem na czwartek zaplanowano w Ankarze spotkanie wiceprezydenta Mike'a Pence'a z Recepem Tayyipem Erdoganem. Ma przy tym być również Mike Pompeo, sekretarz stanu.
Jak pisze „New York Times", mają się domagać od prezydenta Turcji przerwania ognia i rozpoczęcia negocjacji z przedstawicielami syryjskich Kurdów. Po początkowej odmowie rozmowy z wysłannikiem Waszyngtonu prezydent Erdogan zmienił zdanie. Wcześniej dał wyraźnie do zrozumienia, że spotkanie nie ma sensu.
– Nie ogłosimy nigdy zawieszenia broni. O skutki sankcji ekonomicznych nie musimy się martwić – tłumaczył prezydent Recep Tayyip Erdogan dziennikarzom na pokładzie samolotu, wracając z Azerbejdżanu. Wyjaśnił, że wstrzymanie ognia może nastąpić jedynie po osiągnięciu celu całej operacji. Jest nim ustanowienie tzw. strefy bezpieczeństwa w północno-wschodniej Syrii od Eufratu na zachodzie po granicę iracką na wschodzie. Teren ten znajdował się do niedawna pod kontrolą bojowników kurdyjskich z sił samoobrony YPG. To oni są celem tureckiej armii jako zbrojne ramię separatystycznej PKK, Partii Pracujących Kurdystanu, działąjącej w samej Turcji.